wtorek, 9 grudnia 2014

Pedał bezprzymiotnikowy.

Napisałem "pedał"? To tylko aby zwrócić Waszą uwagę. Nie używam tego słowa. Ale gej też nie używam. Ani homo. Ani homoseksualny. Bo to też etykietki. Gdybym miał wpaść do znajomych z ... no właśnie z którymś z powyżej wymienionych, to nie mówiłbym przecież - Wpadnę z Krzyśkiem. - Wiecie, tym gejem. Nie wydaje mi się też abym często uczestniczyl w rozmowach, których tematem są preferencje seksualne moich znajomych gejów czy nie. A jeżeli już to chyba powiedziałbym ... - eeee, Krzysiek woli chłopaków. Albo, co najbardziej prawdopodobne znalazłbym okazję aby wrzucić coś w rodzaju - Krzysiek ze swoim partnerem, albo Krzysiek mieszka z Jurkiem, coś co nie zmuszałoby mnie do używania etykiet, ani rozmowy co kto robi w łóżku i z kim, a rozmówca by zajarzył.

Dlatego dla mnie Biedroń to Biedroń. Robert Biedroń. To czy i jaki z niego homo czy hetero interesuje mnie umiarkowanie. Ale jest news i wydarzenie. Biedroń niczym Hermaszewski. Pierwszy Polak w kosmosie. Pierwszy Biedroń w Słupsku. Tam gdzie słynne domki. Może właśnie dlatego. Przed Hermaszewskim był już podobno Pan Twardowski tylko, że nie mówił, że jest kosmonautą. Myślę, że przez Biedroniem byli już inni Biedronie na stołkach, w tym obsadzanych drogą wyborów, tyle, że żaden z nich nie urpzedzał wcześniej, że jest Biedroniem. Analogia zupełna. "Tolerancja" otoczenia też żadna nowość. Byłem radnym w małej gminie. Mieliśmy w radzie Biedronia (wersja beta). Nikogo to nie interesowało. A tajemnica była żadna. Ani wyborców. Ani rady. Ani urzędników gminnych. Miły, normalny facet. 


Wszyscy hetero rzucili się do komentowania. Bo jak to możliwe, że Polak katolik wybrał jancychrysta. Tośmy jednak światowi i nowocześni. Patrzaj Europo jak Słupsk Londyn i Berlin dogania. Ten zachwyt nad zdanym egzaminem woła o inną zupełną analogię. Przecież nie zabraniamy Żydom pisać w gazetach, zajmować stanowisk i wykładać na uczelniach, ale maznąć sobie sprejem Jude raus, albo pozagrzewać do boju Widzew swojską przyśpiewką gdzie Żydzi rymuje się z wstydzi to już inna bajka i to się nie liczy. Polak Żyda przecież kocha, a od teraz kocha też pedała (patrz wyjaśnienie na początku).

Zabrakło mi natomiast komentarza samych zainteresowanych czyli osób z branży LGBT. A może nie tyle komentarza co refleksji. Jak to się stało, że akurat Biedroń? Co takiego ma Biedroń czego nie mają inni? A może czego właśnie nie ma?

Nie ma przymiotnika w nazwie. Albo ma ale taki neutralny i odnoszący się do Biedronia jako takiego a nie do jego seksulanych preferencji. Biedroń zwycięski teraz - bo wcześniej Biedroń sympatyczny, Biedroń uśmiechnięty, Biedroń pracowity i Biedroń kompetentny. Ba! Nawet Biedroń chrześcijański, bo na zniewagi i obrazy, a takich od prawdziwych Polaków się nasłuchał nie odpowiada agresją, ani nawet neutralym "Pan nie może mnie obrazić" ale nadstawia drugi policzek, ewentualnie dodając "- i ja Pana/Panią też bardzo lubię".

Jakich przymiotników w nazwie Biedroń nie ma? Oto krótka charakterystyka jego kolegów, którzy właśnie dbają o przymiotniki w nazwie.

Gej męczeński. Opowiada i zanudza, jak to w małej mieścinie był "the only gay in the village" i jak cierpiał i jak mu byłu trudno i jak mu się teraz za to cierpienie należy. Nie słyszałem aby Biedroń występował w roli  geja męczeńskiego.

Gej paradno walczący. Wierzy, że najkrótsza droga do wszystkich możliwych praw wiedzie przez taniec nago z piórami w dupie na platformie jadącej przez centrum miasta. Niewykluczone, że Biedroń też by chiał mieć te pióra w dupie, ale jak widać uważa, że lepiej wyglądać w sposób akceptowalny dla wyborców, dać się wybrać i naprawdę zmieniać świat, zamiast zżymać się na świat co to piór w dupie nie uważa za wizerunek godny zaufania i dialogu.

Gej przegięty. Komentarza nie wymaga. 

Gej wykamingałtowany. W dziesiątkach wywiadów dzieli się ze światem swoim szczęściem. Opowiada o byłych i obecnych kochankach. I love you Philip Morris. 

Czy jak ktoś lubi sławić swoje męczeństwo, wsadzać sobie pióra w dupę, palić slimy wyginając mocno nadgarstek, opowiadać o nowym narzeczonym w Gali to wolno mu czy nie? Odpowiadam: wolno. Ale też wyborcy, jakby nawet tolerancyjny nie był wolno konserwatywnie zakładać, że wyżej wymienione zdolności mogą być mało przydatne do administrowania domkami w Słupsku i może trzymać się przekonania, że miły, pracowity, skromny facet, który po prostu robi swoje może być w te słomki, tfu! klocki lepszy. W Słupsku nie wybrali geja tylko Biedronia, który prawdopodobnie z mało kim się w swoim okręgu wyborczym przespał, więc jako homoseksualista jest miejscowej ludności empirycznie malo znany, natomiast jego pracowitość rzucała się w oczy bardziej i tym łatwiej, że nie zaćmiona przymiotnikami z lubością przez branżę stosowanymi.

Dziwię się, że taka refleksja się nie pojawiła.







sobota, 8 listopada 2014

Życie jak w Madrycie

Życie jak w Madrycie.

Dramat z wyższych sfer (czy też jak to mówi bohater popularnego reality "wyższych stref").

Występują: Poseł Hoffman i Stara Hoffmanowa.

Akt I

(Rezydencja urządzona z patriotycznym smakiem - czuć Boga, Honor i Ojczyznę, na ścianach Piłsudski, szabla nad kominkiem, na szafce zdjęcia gospodarza z Prezesem, Papieżem i św. pamięci Prezydentem)

Poseł Hoffman - zadowolony i z lubością ogłada w TVN powtórkę swojego wywiadu.
Wchodzi Stara Hoffmanowa.

Stara Hoffmanowa.
- Może byśmy na jakieś Kanary skoczyli czy inne Szarmelszejk? Kocham tę naszą Ojczyznę, polską jesień kocham, ale ile kochać można ... Adamie?

 Poseł Hoffman.
- Daj mi spokój,wybory za pasem, roboty huk, wywiad za wywiadem ... - o teraz, teraz posłuchaj jak jej dogryzłem, dobrze, co? ... nie mam czasu na żadne wakacje, idź se kup coś do jakiej Zary i nie zawracaj mi głowy. Jeszcze muszę znaleźć czas aby do jakiejś Hiszpanii się kopnąć żeby diet na stukać, z resztą co ja Ci będe tłumaczył - co ty możesz o polityce wiedzieć ... (robi głośniej)

Stara Hoffmanowa.
- Oj misiu nie złość się, no dobrze już niech nie będą te Kanary ale może bym z Tobą do tej Hiszpanii się kopnęła? Porozmawiam z Mariuszami, może byśmy razem?

Poseł Hoffman.
- No może by się i dało, ale to drogo wyjdzie. Chyba, że użyję inżynierii finansowej - co Ty możesz wiedzieć o takich wyrafinowanych technikach .... powiem, że do Madrytu pojedziemy samochodem - nikogo to nie zdziwi, bo wszyscy wiedzą, że to niedaleko i wszyscy do Madrytu na dwa dni samochodami jeżdżą - dadzą mi na benzynę parę tysi, a my tymczasem rajanerem za półfriko i może to się jakoś zbilansuje. Ojczyzna zapłaci bom poseł.

Stara Hoffmanowa.
- Ach ty mój mądralo, zawsze coś wymyślisz ... no ślicznie w tym telewizorze wyglądasz, taki cacany , okrąglutki ... to ja lecę dzwonić do Mariuszów. (odchodzi)

(słychać jak rozmawia przez telefon)

- Halo? Tu Posłowa Hoffmanowa. Z posłową Kamińską. Co? - Słuchaj, głupia ukraińska babo dawaj mi Panią do telefonu .... No cześć kochanieńka ... nie uwierzysz co z moim Adaśką wymyśiłam .... Do Madrytu ... taki mały melanżyk ...  


Akt II

Scena 1
Sklep wolnocłowy na lotnisku.
Poseł Hoffman

- W tym rajanerze nie dają drinków, a jak dają to trzeba bulić jak za zboże, weź może jakieś flaszki kupmy ... ze dwie ... (zastanawia się), albo może ze cztery , w tej Hiszpanii też cholera w euro i drożyzna, a cholera wie czy tam jakie rauty czy cocktaile będą ... lepiej mieć swoje ... 

Stara Hoffmanowa

- To ja kochanie wezmę więcej to i w podróży sobie strzelimy, idę spytać Mariuszów czy wziąć dla nich.

Scena 2
(w samolocie)

Stara Hoffmanowa

- A weż się wypchaj ty hiszpańska krowo. To moja flaszka i se ją będę piła ... Ty nie wiesz kto ja jestem. Posłowa Hoffmanowa jestem. (na boku - co za hiszpańska jędza!) - Ratunku! Święty Janie Mario! Hiszpanie mnie biją!

Akt III

Scena 1 
(rezydencja Hoffmanów - ten sam salon, ale wszędzie porozrzucane gazety)

Poseł Hoffman patrzy się tępo w telewizor i oczom nie wierzy. Na kolanach ma rozłożony FAKT i SUPEREXPRESS. 

Słychać Starą Hoffmanową rozmawiającą przez telefon.
 - Ach mówię Ci co ja się w tej Hiszpanii ubawiłam, a najlepiej to w rajanerze było - tak nawtykałam tej durnej stewardessie, niech chamówa wie, że polska posłowa jestem ... no mówię Ci ....

Poseł Hoffman coraz bardziej tępo .... wreszcie nie wytrzymuje:

- Stara! Staraaaaa! Dawaj mi tu zaraz ....

Wchodzi Stara Hoffmanowa
- Co tam Misiu dają? O , znowu jesteś w telewizji i to z Mariuszem ... drineczka zrobić?

Poseł Hoffman
- Jakiego drineczka stara krowo - mówiłem Ci żebyś tyle nie piła w tym rajanerze, teraz patrz coś narobiła

Stara Hoffmanowa (patrzy ale nie kuma)

- No co ? Misiu... no co?

Poseł Hoffman
- No chyba będę się musiał się od Ciebie odciąć. - Rozwód czy co? - Cholera, katolicki poseł Hoffman jestem , rozwód nie wchodzi w gre ... no nic coś wymyślę. - Ważne aby zwalić na Ciebie. - Idź precz pijaczko, zhańbiłaś moje nazwisko .... 

Stara Hoffmanowa (wybiega z płaczem)

Scena II
(Sejm)

Poseł Hoffman wchodzi do Sejmu, patrzy radośnie w stronę dziennikarzy , odbiera telefon - dzowni Stara Hoffmanowa.

Stara Hoffmanowa (przez telefon)

- Och Misiu, misiu, mam dobrą wiadomość, nie musisz się ze mną rozwodzić, będziemy nadal szczęśliwi .... 

Poseł Hoffman

- Że niby dlaczego? 

Stara Hoffmanowa

- Mówili właśnie w telewizorze, że to moje pijaństwo na pokładzie to małe miki i w ogóle nie ma sprawy i że z tego powodu to już nie musisz się złościć.  Mówią, że jakieś pieniążki co się nie należały sobie wziąłeś  i że tam w tym Madrycie wcale do roboty nie poszedłeś ... no takie głupoty gadają ... jakiej roboty przecież byliśmy tam na wakacjach zamiast Szarmelszejk ... misiu? Misiu kochany? 

Poseł Hoffman (patrzy już nie radośnie w stronę dziennikarzy) i mówi do siebie ...

- I za co ja teraz k...a bez diet te kredyty spłace ....  


Kurtyna .... 

środa, 27 sierpnia 2014

Za wolność naszą i waszą czyli czyją.

Na profilu Marcina Duszyńskiego znalazłem jak to zwykle u niego błyskotliwy post.

... nic ująć, ale dodać by się dało.

6. Elity zachodu , ale mówmy o sobie więc polskie udają, że obchodzi ich los Ukraińców, a obchodzi ich o tyle, o ile można rękoma samych Ukraińców usrać życie Putinowi i Rosji. Putin i Rosja bez Ukrainy lub bez wpływów w Ukrainie to lepiej więc staramy się tę Ukrainę od Putina odciągnąć. Ale jeżeli póki co się nie da, bo przecież nie będziemy umierać za Gdańsk, tfu ... chciałem powiedzieć za Lugansk i  to znaczy, że to  też nieźle, bo Putin grzęznący w kosztownych wyprawach wojennych, w długiej i bezwynikowej wojnie to też dobry scenariusz. Dlatego bracia Ukraińcy - trzymamy za Was kciuki, radźcie sobie sami, ważne abyście związali siły wroga tak długo jak się da. 
7. Udajemy , że żądamy od Rosji aby się podporządkowała naszym żądaniom ale ... Tak zupełnie tej Rosji pogrążać nie chcemy, bo wiemy, że przed nami jeszcze cywilizacyjne starcie z Chinami, które predzej czy później nas czeka, a Rosja to mięso armatnie i ostatnia nadzieja białego człowieka w tym konflikcie .... dlatego Zachód nie da Rosji nigdy umrzeć, w co naiwnie wierzą niektórzy Polacy, bo Rosja nie ma umierać teraz tylko wtedy jak się ją napuści na Chińczyka. Ale wiadomo, że głośno tego nie powiemy ani na salonach dyplomacji ani w wiadomościach telewizyjnych.
8. Udajemy też, że nie wiemy dlaczego i po co Rosji odrodzony imperializm i nie pamiętamy, że w 1990 od razu spróbowaliśmy wylądować w Rosji Chevronem, Exxonem i BP, aby "nieść pomoc technologiczną" i "pomóc zapóźnionym ruskim" wydobywać ich ropę, ale już nie dla nich. To, że "głupie ruskie" się zorientowali i zrobili kuku zachodowi wyganiając tę szlachetną pomoc i odzyskując swoje boli. I tak jak w Iraku nie chodzi o żadną demokrację a o ropę, tak w walce na oslabienie Rosji (ale nie przesadne patrz pkt. 7) chodzi o przejęcie kontroli nad jej zasobami surowcowymi. Ale przecież tego nie powiemy, więc poudajemy, że chodzi o wolność ... tych jak im tam ... wait a minute .... Uranians? aaaa, Ukrainians - right .... sorry such a distant nation. 
9. Jako, że musimy również udawać entuzjazm i sympatię dla Ukraińców udajemy, że nie widzimy jak koncertowo ich dzielni demokratycznie działacze najpierw sprowokowali Putina swoim kabretowym nacjonalizmem, jak teraz nie potrafią się zjednoczyć w walce o swoje, jak przebimbali ostatnie 25 lat i jak są naiwni sądząc, że wolność i niezależność od większego brata załatwi im Obama i Merkel. 

A Jeżeli ktoś tego udawania nie rozumie i nie zauważa to ja się dziwie .... 

piątek, 8 sierpnia 2014

Miałeś Chamie złoty róg ....

Znacie? Znamy! To posłuchajcie (z pewnymi wariacjami a propos). 
Trzech kolegów zginęło w wypadku samochodowym. Traf chciał, że byli to Amerykanin, Chinczyk i Polak. Nasz był zdaje się prezesem jakiegoś klubu sportowego - Legia czy jakoś tak? Stanęli przed bramami niebios i wszyscy bardzo rozczarowani domagali się od Pana Boga unieważnienia wyroku opatrzności. A to, że mają rodziny i są mlodzi, a to że tyle jeszcze do zrobienia czeka na nich na dole. Nasz argumentował, że wreszcie mu zapaliło się światełko w tunelu, szansa na dużą kasę i wolalby doczekać wyjścia z tego tunelu zamiast iść w stronę wielkiej jasnej wieczności. 
Pan Bóg akiurat się nudził, a może miał potrzebę nowych wrażeń i rozrywek więc Święty Piotr, niegocjujący w imieniu Pana Boga takie sprawy  zaproponował Amerykaninowi, Chińczykowi i naszemu Prezesowi Legii następujące rozwiązanie: słuchajcie, Pan Bóg zgodzi się aby do życia wrócił ten z was, który wymyśli taką sztuczkę, która najbardziej zadziwi Pana Boga. Abyście mieli równe szanse zasada będzie taka, że każdy dostanie takie samo zadanie. - Tu są trzy kule. Spróbujcie wymyśleć coś takiego z wykorzystaniem tych kul, aby zadziwić Pana Boga, czas start! 
Po kilku godzinach Amerykanin pokazuje swoją sztuczkę - stół bilardowy, na nim trzy kule ii seria tricków snookerowych - kule-bile kręcą się,  wirują, odbijają, wpadają do dziur, karambolują - jednym słowem cuda! - Nieźle, nieźle mówi Św. Piotr, ale Pan Bóg już nie takie rzeczy widział. Pora na Chinczyka, który zdołał wymyśleć sztuczkę co prawda tylko z wykorzystaniem dwóch kul, ale za to jaką! Połączył kule sznureczkiem i pokazał Panu Bogu serię sztuczek tiki-taki, kręcił kulkami , wybijał nimi różne rytmy, wywijał w powietrzu, przekładał z palca na palec, cuda! Pan Bóg jednak kręci głową - nie, to nie to.
Wołają Prezesa Legii, który gdzieś się zapodział, ale w końcu go znajdują jak chodzi z opuszczoną głową i szuka czegoś po krzakach i w trawie. Prowadzą go przed boskie oblicze i pytają - a Ty jaką sztuczkę z wykorzystaniem trzech kul pokażesz Panu Bogu? A Prezes Legii wyciąga dłoń na której leży tylko jedna kula i mowi: drugą zgubiłem a trzecia mi się zepsuła.
I zadziwił się Pan Bóg niezmiernie. I Prezes Legii pozostał wśród żywych i nadal będzie nas cieszył swoim profesjonalizmem.

Kiedy za Gierka promowano hasło "Polak potrafi" - pojawiało się wiele haseł pobocznych, wywieszanych np. na płotach fabryk. Przebojem było "Po mnie poprawiać nie trzeba". Złośliwi dopisywali jednak "Po mnie poprawić się nie da". 

czwartek, 31 lipca 2014

Miasto 44

I znowu, jak co roku będziemy skakać sobie do oczu. Po jednej stronie "patrioci" i "prawdziwi Polacy" głoszący, że sztafeta krwi, przekazanie pochodni wolności, że nic, że przegrane bo przecież wygrane, że bez ofiary nie byłoby dzisiejszej wolności. Znamy. Z drugiej strony "zdrajcy" co to twierdzą, że po co, że Czesi i Węgrzy też wolności doczekali, ale bez tylu ofiar, że Polsce potrzebni są bardziej żywi niż martwi. Znamy. 
Wszystkie możliwe argumetny już padły. Ale dwa są wyjątkowo cicho słyszane.
Po pierwsze decyzje o Powstaniu podjęli politycy. Ci sami politycy, których dzisiaj macie w telewizorach, i których obśmiewacie, którymi gardzicie, którzy Was brzydzą, których macie dosyć. Kult i moda na świętą, nieskalaną i idealną II RP nie pozwala powiedzieć głośno, że to byli dokładnie tacy sami politycy jak zawsze, jak wszędzie. Wyjmujący kasztany z ognia cudzymi rękoma, dbający o swoje kariery i karierki, budujący swoje małe ego na wielkich ofiarach, dla których wtedy cudza śmierć, dzisiaj ubóstwo i kolejka do szpitala to są dane statystyczne. Taka właśnie grupa "mężów stanu", siedząca na wygodnych kanapach londyńśkich kawiarni wpadła na pomysł "zróbmy sobie powstanie", bo przecież nie oni mieli w nim walczyć. Gdyby się udało byliby zwycięzcami. Ale się nie udało więc za nich zginęli inni. 
Po drugie nie umiemy się pogodzić z gorzką prawdą, znaną, dostępną i bezdyskusyjną dla każdego historyka, albo tylko pasjonata wojskowości - żadne ruchy partyzanckie (za dyskusyjnym wyjątkiem partyzantki Tito w Jugosławii) nie miały istotnego, realnego, mierzalnego, jednym słowem...  żadnego wpywu na wynik wojny. Wojnę się wygrywa lub przegrywa potencjałem gospodarczym i regularną armią. No i trzema rzeczami: pieniędzmi, pieniędzmi i pieniędzmi. Zachód miał więcej fabryk, technologii i pieniędzy. Sowieci mieli armię. Polska nie miała ani jednego ani drugiego. Wbijanie młodym ludziom do głowy, że sprawę mogła załatwić odwaga i poświęcenie życia to kłamstwo. Dla przebiegu i wyniku wojny nie miały wpływu ani Powstanie, ani AK, ani powstańcy paryscy, prascy, sowieccy partyzanci i niemieccy antyfaszyści w liczbie siedmiu. Gloryfikacja pójścia na śmierć ze śpiewem "obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni" to robienie dzisiejszym młodym ludziom wody z mózgu. Chciałbym aby powszechne stało się przekonanie, że Polska powinna być bogata, przemysłowa, przedsiębiorcza, wykształcona, uzbrojona i silna wynikającą z tych właśnie cech pozycją międzynarodową a nie dzielna, bohaterska i pełna poświęcenia. 
Jeżeli za coś warto jest umierać to tym bardziej warto jest dla tego żyć. 

czwartek, 10 lipca 2014

Łamiące wiadomości. Tylko u nas. Zostańcie z nami.

A najbardziej to ja proszę Pana nie lubię polskich Faktów, Wiadomości i Informacji. I co ja proszę Pana robię? Wyłączam i wychodzę. 


1. Podobno jeszcze w latach 30-tych zdarzały się o równych godzinach komunikaty BBC (radiowe, bo telewizji jeszcze nie było), że "dzisiaj nie mamy żadnych wiadomości, więc nadamy muzykę". 
2. Wynikało to z założenia, że Wiadomości, Fakty i Informacje to właśnie wiadomości, fakty i informacje, wobec braku których nie ma powodu ich wymyślać i zastępować papką informacyjną znaną dziś pod wdzięczną nazwą kontent.  
3. Jak wiemy sytuacja się zmieniła. O okrągłych godzinach, w szczególnie w porze tzw. głównego wydania telewizyjnych dzienników Wiadomośći, Fakty i Informacje wyemitowane być muszą nawet wobec braku tych z małej litery, bo przed, w trakcie (doskonały pomysł na przerwy reklamowe między częściami "informacyjną", sportem a pogodą)  i po sprzedano już reklamę i nie ma przebacz. 
4. Przypomina to refleksję Stefana Kisielewskiego, który zauważył, że przed wojną na sklepach było napisane Rzeźnik a w środku było mięso, a za komuny na sklepie było napisane Mięso a wśrodku był rzeźnik. Teraz w Wiadomościach, Faktach i Informacjach wiadomośći , faktów i informacji jakby mniej , za to rzeźnicy Durczok, Ziemieci Gugała mają się doskonale. 
5. Inna różnica, którą do relacji media-odbiorca wprowadzili władcy niusrumów to odejście od przestarzałej koncepcji, której hołdował np. Giedroyć (na którego etos tak lubią się dzisiejsze tuzy publicystyki i dziennikarstwa powoływać), że to redaktor decyduje o czym chce powiedzieć czytelnikowi czy widzowi. Teraz to się poprawiło, nie ma dwóch zdań. Nowoczesne narzędzie pozwalają zbadać co chce przeczytać (to już coraz rzadziej), usłyszeć i obejrzeć sobie odbiorca. Jeżeli badaczom wychodzi, że nie chce o tym co istotne a woli o pierdołach to redaktorzy Durczok, Lis, Olejnik i Kolenda Zaleska schowają jeszcze głębiej  swoje dawno już zakurzone ambicje dziennikarstwa na poważnie i będą mędlić w nieskończoność o mamach-małej-madzi, utopionych-chłopczykach-z-Cieszyna, ugotowanych-w-aucie-przedszkolakach-a-nawet-pieskach, i ofiarach-bezdomności- spowodowanej-wybuchem-piecyka-gazowego. Staruszkach-wyzutych-z-mieszkania-przez-oszusta.
6. Powyższe tematy w epoce zasygnalizowanej na początku, a nawet jeszcze 20 lat temu, najczęściej a. zasługiwały na wzmiankę w wiadomościach lokalnych i kronice zdarzeń, b. wzmianka była jednorazowa, c. nikt na takich zdarzeniach nie budował ogólnych teorii wszystkiego. 
7. Czy to okropne, że mamy czasem zabijają dzieci? Straszne. Pijani konkubenci tłuką je? Potworne. Wyrostki znęcają się nad zwierzętami? Podłe. Oszuści naciągają ludzi? Woła o pomstę. Ale nie ma żadnych danych, które by potwierdzały, że tego typu sytuacje są dzisiaj częstsze niż niegdyś. Wszystkie te potworności i nienormalności są paradoksalnie najnormalniejsze w świecie. Odsetek rodziców sadystów lub po prostu idiotów, którzy przyczyniają się do krzywdy swoich dzieci wydaje się stały w populacji  - niestety Pan Bóg tak to urządził. 
8. Akurat dzieci mają się lepiej niż kiedykolwiek. W tej potwornej Polsce, gdzie codziennie giną lub są bite  w Wiadomościach, Faktach i Informacjach, na szczęście nie chodzą już dawno do kopalni, po wsiach tatusiowie rzadziej im obcinają nóżki kombajnami, coraz rzadziej wracają ciemną nocą grudniową ze szkoły przez las, bo mają gimbusy, itd. 
9. Nie podzielam przekonania miłośników Pisu, że w mediach mejnstrimowych panuje jakaś szczególna propaganda sukcesu, w domyśle propeo. Akurat odwrotnie. Można pogratulować mediom, że są już tak wolne (od myślenia przede wszystkim), że nie muszą realizować niczyjej propagandy.
10. Obraz wyłaniający się z Wiadomości, Faktów i Informacji to raczej Straszny Film 2, Masakra Teksańską Piłą Mechaniczną i Sala samobójców. Dzieciobójcy, sadyści, złodzieje, gwałciciele i oszuści wypełniają wszystkie pasma przenoszenia. Gdzieś tam może i są ludzie, których działalność ma wpływ na nasze życie, może tlą się gdzieś i nieśmiało pełzają jakieś realne zjawiska społeczne, ekonomiczne, kulturowe, ale od myślenia boli głowa, więc dopóki klikalność w biźniaczym z telewizyjnym serwisie www pokazuje, że Naród pragnie wciąż ugotowanych w aucie dzieci, choćby nawet rzecz się zdarzyła w Ohio, będziemy się tego trzymać.
11. Wrażenie robi też wyjątkowe wyczulenie redaktorek i redaktorów na krzywdę, biedę i nędzę w konfrontacji z rozpasaniem elit. Chodząca na co dzień w pepegach za pięć dych Monika Olejnik jest wrażliwa na bizantyjskie-bachanalie-ministra-co-to-wydał-na kolację-1000-złotych i jej żachnięcie jest tu jak najbardziej wiarygodne i na miejscu. 
Jak wiadomo widzów zawsze cieszy jak można dowalić "bogatemu", ale że o prawdziwych bogatych trudno, poza tym często redaktorów łączą z prawdziwymi bogatymi towarzyskie więzy bywania na tych samych bankietach, umownie obniżymy poprzeczkę aby poepatować widza skandalicznym przetargiem na "luksusową limuzynę" - czytaj skodę superb za 120.000, "luksusowym" zegarkiem za 20.000, "posiadłością" na Mazurach o przepastnej powierzchni pół ha i innymi podobnymi przejawami luksusu. Dzieci pieką się na parkingach, a panowie w stolicy palą cygara. 
12. Wymówka brzmi, że niby Doktor Kulczyk jak je homary to za swoje, a minister Sikroski za moje. To ja chcialem powiedziec, że mnie nie bulwersuje cena lunchu ministra za 1200. Podniecanie się "kwotą!" to czysty populizm, dość obrzydliwej próby. Miał albo nie miał prawa zapłacić służbowymi pieniędzmi i na tym możemy się skupić - zgoda. Ale to przecież zbyt skomplikowane zawiłości dla "oglądalności". Oglądalność nie zajarzy czy, jak i dlaczego są regulowane kwestie wydatków reprezentacyjnych. Ale czerwone lampki od razu Oglądalności się zapalaja, kiedy komunikat będzie zredagowany ty-tu-chłopie-żresz-kaszankę-stara-nie-ma-co-na-dupę-włożyć-a-ministrowa-Mucha-kiecki-sobie sprawia-po5tysi-a-Sikorski-zajadasię-ostrygami. 
13. Postulowałbym tutaj więcej symetrii. Jeżeli panie redaktor nie życzą sobie aby urzędnicy państwowi wypominali im cenę butów (jak to mogło się zdarzyć w ustroju słusznie minionym) to nie powinny bić populistycznej piany, rżnąc głupa, że niby szokuje je cena butelki wina za 300 złotych. Mistrzostwo hipokryzji dzierży Jolanta Pieńkowska, która na wizji rozczulała się czy 500 złoych za to czy za tamto to aby nie za drogo, ale pani Monika Olejnik - dwa w jednym - polska - zasłużenie Oriana Fallaci i równie zasłuzenie Imelda Marcos ( to taka Pani co miała 2000 par butów) nie powinno dziwić nic, bo jeżeli można mieć 500 par butów w średniej cenie średniej krajowej to dziwią chyba już tylko niedźwiedzie w Biedronce. Czy redaktor Olejnik może mieć słabość do drogich butów? Może. Czy mi coś do tego? Nic. Czy jest wiarygodna żachając się ile to minister wydał na wino? Nie jest. Drugą Evitą, co to w futrach i diamentach nalewała zupę ubogim juz się nie zostanie więc po co się męczyc.
14. Cenię Wojewódzkiego, który może sobie jeździć ferrari, może i sztukując sobie brakującą część osobowości Piotrusia Pana, ale trzeba mu przyznać, że rozmówcom nie wyrzuca, że sobie kupili o-matko-boska-cos-drogiego.
15. Trochę mi żal telewizyjnych gwiazd. To obiektywnie inteligentni ludzie. Jeżeli jeszcze obdarzeni pamięcią sięgającą 10-15 lat wstecz, pamiętają, że zajmowali się kiedyś rzeczami ważnymi. Teraz trzepią te "newsy" o niczym i za to nic dostają wiktory "od środowiska". Ciekaw jestem ich autorefleksji. Głupio im czy za kasę można kupić spokój sumienia? Jak się czuje człowiek, który wobec miliona tematów ważnych postanawia na kolegium redakcyjnym, że do głównego wydania damy mamę-małej-madzi? Ma do siebie jeszcze szacunek? Jak długo całość otaczającego wszechświata mają mi tłumaczyć wciąż Ci sami rozmówcy kropki nad i? Czy na każdy temat muszę usłyszeć opinie wciąż tych samych Niesiołowskich i Giertychów? 

Kiedy jeszcze trwał reżim komuny w Związku Radzieckim były w zasadzie dwie gazety - Prawda i Izviestja (Wiadomosci po polsku). Sytuację wolności słowa opisywały pytanie i odpowiedź.
- Ile jest prawdy w Izviesjach?
- Tyle samo co izvestji w Prawdzie.

To mniej więcej jak dzisiaj u nas. Wolne media i wolni dziennikarze mają wolny wybór i wybierają badziewie. 

niedziela, 6 lipca 2014

Pożegnanie z Tuskiem.


Egzaltowana panienka zarzuca premierowi Tuskowi zdradę. Zapewne w tym sensie, że kondominium, że sługa ruskich, że zabił Prezesowi Jarosławowi brata, itd. Nie podzielam. Niestety samo określenie jest trafne. Premier Tusk i PO zdradzili mnie. Nie mnie z imienia i nazwiska ale mnie małego przedsiębiorcę. Miała być PO reprezentacją klasy średniej. Partią mieszczańską. Małych i średnich przedsiębiorców. Nikt nie wierzył, że jej wrazliwość społeczna skieruje się w stronę troski o kasjerki w Tesco - tym miała się zajmować lewica. Ale też nikt nie spodziewał się, że troska PO pójdzie w kierunku jej pracodawcy. Tymczasem widać wyraźnie, że PO bliżej do troski o spokojny sen doktora Kulczyka, zyski banków i interesy Tesco niż do ochrony Kowalskiego Sp.J. , który zatrudnia czwórke pracowników, w tym dwoje swoich dzieci. 
Ta konstatacja uświadomiła mi, że trzeba zawrócić w lewą stronę. Bo nie czuję się po stronie kapitału. Czuje się po stronie pracy identycznie jak ta kasjerka. I spodziewam się, że powinna istnieć reprezentacja polityczna, która mnie - małego przedsiębiorcę i moją pracę obroni w nierówej walce ze światem korporacji. Chciałbym aby powstał w Polsce NEW LABOUR. W głowach panów Millera, Czarzastego i Palikota musiałyby się jednak zapalić zupełnie nowe lampki. 

Historyjka z życia.

Wyobraż sobie, drogi czytelniku, że masz aptekę. A może nawet trzy albo pięć aptek. Interes się kręci. Razem z Tobą pracuje rodzina. Dajesz też pracę innym. 
W ramach "wolnego rynku" otwierają ci obok np. Rosspharm. Albo Supermann. W końcu każdy ma prawo prowadzić działalność gospodarczą na równych prawach.
Po kilku miesiącach widzisz, że klientów ubywa. Dokładasz do biznesu rok. To dokładanie uczyni cię bankrutem, ale wierzysz, że dasz radę więc walczysz, płacisz pensje i zusy, sobie już nie płacisz, ale przecież nie zamkniesz z dnia na dzień biznesu, który być może założył Twój ojciec - a Państwo przecież jest dumne z firm rodzinnych.
Po roku, dwóch bankrutujesz - nie masz nic oprócz długów. Jak to się stało, że byłeś taki niekonkurencyjny? Przecież wolny rynek, itd.
To bardzo proste. Proste jak ABC. Proste jak A - Rosspharm prowadzi swoją aptekę razem z drugstore'm. Tobie nie wolno bo prawo farmaceutyczne, ograniczenia, przepisy. Jemu też nie wolno, ale on ma w tym samym lokalu przedzielonym przepierzeniem dwie osobne firmy - aptekę i drugstore, tyle, że klient o tym nie wie. Idzie do Rosspharmu. Ależ przecież Ty też tak możesz! Oczywiście. O ile zrezygnujesz ze swoich pięciu małych aptek i wynajmiesz kilkaset metrów - możesz nie chcieć, nie czuć się na siłach prowadzić drugstoru, z resztą dlaczego aby prowadzić aptekę "musisz" mieć drugstore? Ale to już Twój problem. Proste jak B - Rosspharm może się reklamować. Tobie nie wolno, bo apteki nie mogą się reklamować. Więc Rosspharm nie reklamuje apteki. Reklamuje drugstore, tyle, że klient nie widzi różnicy. Skutek: Rosspharmowi wolno de facto reklamować punkt, w którym ma aptekę - Tobie nie. Taki wolny rynek i równe szanse. i Wreszcie proste jak C - Rosspharm sprzedając lekarstwa, może obniżyć ich ceny nawet ponizej ceny zakupu i  .... nie będzie to wcale dumping. Zawsze wytłumaczy, że polityka cenowa ma na celu osiagnięcie zysku w ujęciu łącznym - zarabia na mydle, szamponie, gumie do życia, napojach, perfumach, itd. Może ceny lekarstw trzymać na absurdalnie niskim poziomie przez lata, aż Cię wykończy, organizować promocje, wyprzedaże, a nawet je reklamować "juto w Rosspharm wszystko o 25% taniej" - klient jak wspomnieliśmy nie rozróżnia drogerii od apteki, więc reklama skutecznie go informuje, że kupi aspirynę ze zniżką. Jak  już nie bedzie wokół innych aptek, nie będzie już musiał się tak wysilać, zacznie zarabiać - rok, dwa czy pięć dla korporacji to żaden problem, on poczeka. Ty zamkniesz swój biznes a Twoi ludzie stracą pracę.
Ty i Twoja przykładowa apteka to przede wszystkim praca. Rosspharm to kapitał. Ale z niejasnych powodów Twoich interesów ekonomicznych nie reprezentuje nikt. "Partia przedsiębiorców" czyli PO jest raczej po stronie Rosspharmu a nie Twojej. SLD może się pochyli nad zatrudnioną u Ciebie kasjerką, ale nie Tobą. 

Diagnoza.

SLD nie znajduje sposobu na wyjście z zaklętego kręgu 10 % +/- 2.

Wierny, żelazny, stary, „prl-owski” elektorat się wykrusza, kończy, nie starcza.

Klasowość myślenia lewicowego to już śmietnik historii. Nie ma już wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i nie będzie.  Związki będą coraz słabsze. 

Ci co nie chodzą na wybory to w większości pracownicy najemni, często „wykluczeni” ale jak widać nie czuja potrzeby głosowania w ogóle, a na lewicę w szczególe, więc tu mimo złudnego potencjału , nie ma co szukać wzrostu.

Receptą miała być:  

a.       „lewica światopoglądowa” a więc wolność religii i sumienia, tolerancja kulturowa, przystań dla mniejszości  - w Polsce nie ma mniejszości narodowych, więc w zasadzie wyłącznie seksualnych. Ale ..... kierowanie "mocnych" i "programowych" komunikatów do mniejszości i wykluczonych ma jedną zasadniczą słabość - jest ich mało, a odsetek głosujących jest jeszcze mniejszych. Trzeba i należy stać po stronie mniejszości - problem jednak w tym, że jeśli frekwencja wśród mniejszości jest taka sama jak wśród większości to znaczy, że z 5-10 % np. homoseksualistów, do wyborów idzie w najlepszym razie połowa - aby bronić ich interesów trzeba wygrać głosami innych, bo tych 50% z 5% nie starczy. Arytmetyka.

b.      Deklarowana troska o „wykluczonych” , ekonomicznie słabszych. Postulat równych szans edukacyjnych, dostępu do zdobyczy cywilizacji. Niestety wykluczenie nie chcą chodzić na wybory a dyskusyjne jest czy na sytych i ocdzianych działa takie przesłanie współczucia.

c.       Antyklerykalizm – cywilizowany, ale jednak.

d.      Europejskość – obyczajowa.

Sądząc po wynikach, recepta nie zadziałała.

A może inaczej? 

Nowa lewica sklejona z SLD, Palikota i innych ma szansę przejąć lwią część elektoratu PO i przyciągnąć część elektoratu PIS pod warunkiem, że nie rezygnując z wyżej wymienionych elementów strategii, która działa średnio, ale te 10% daje, znajdzie klucz do wyobraźni wyborców.

Słowem kluczem jest PRACA.

Praca rozumiana nie, jako praca najemna, w przestarzałym i nieadekwatnym do rzeczywistości ujęciu my- praca najemna, oni – kapitał i krwiopijcy.

Praca rozumiana jako wspólna wartość wszystkich, którzy codziennie ciężko pracują na swój kwałek chleba, a więc w tym samym stopniu pracownicy najemni co mali i średni przedsiębiorcy.

Zadziwiające, w jak małym stopniu SLD korzysta z efektu propagandowego stawki liniowej 19%, którą małym przedsiębiorcom (takim jak autor tych uwag) podarował.

Zapewne zmiana nazwy nie wchodzi w grę a na pewno nie na rok przed wyborami, ale warto sobie uzmyslowić, że trwanie przy promowaniu „lewicowości”, która jak widać nie jest już seksowna dla wyborcy, nawet tego lewicowego światopoglądowo nie wystarcza. SLD-owscy specjaliśći do marketingu politycznego niech się nad tym trudzą aby lewica była na nowo kojarzona z pracą (Zbieżność z Unią Pracy jest przypadkowa – nie o to tu chodzi aby przydawać znaczenia UP, którego jako taka nie ma). Pracą, której pojęcie powinno być rozumiane w stylu i tradycji angielskiego Labour. Kiedy angielski Labour wyczerpał się – Tony Blair rozpoczął krucjatę jako New Labour. A Labour czy stary czy nowy , z nazwy nie oznacza ex definitione „lewicy”. Oznacza odwołanie się do etosu pracy, który łatwiej ziulustrować przykładami, niż definicją.

Właściciel pięciu sklepów, zatrudniający 20 osób może być „labour”. TESCO nie jest labour.

Deweloper na dorobku stawiający małe osiedla w powiatowych miastach kontraktujący podwykonawców może być labour. HOCHTIEF nie.

Operator kilkunastu mikrobusów KOZIENICE – WARSZAWA może być labour. Irlandzki POLSKI BUS nie.

Właścicielka sieci pięciu klinik dentystycznych może być labour. Właścicielka zakładu kosmetycznego zatrudniająca dwanaście manikiurzystek. Restaurator tak. McDonalds nie

Tak rozumiana praca jest przedmiotem opresji. Prześladowana przez technokratyczne Państwo sprzyjające korporacjom i ustępujące przed dużym , podczas gdy mały nie ma żadnej reprezenatacji.


SLD, lewica, czy jak byłoby logiczniej Partia Pracy (ale nawet bez zmiany nazwy, można tę PRACĘ zmieśćić w hasłąch, sloganach i programie) powinien być obrońcą PRACY, najemnej ale  i tej wynikającej z małej i średniej przedsiębiorczości przed korporacjami i przed technokratycznym Pańśtwem sprzyjającym wielkiem kapitałowi i ustępującym przed siłą wielkiego kapitału, podczas gdy mały przedsiębiorca jest nawet w gorszej sutuacji niż pracownik najemny – nie reprezentuje i nie broni go nikt.

Na fali rosnącego sprzeciwu przeciw dyktatowi korporacji, modzie na „nie pójdę pracować do korpo”, szczególnie silnej wśród „lewicy światopoglądowej” , jednoczesnej rosnącej społecznie roli małych i średnich przedsiębiorstw, aż dziw, że SLD nie dostrzega, że prędzej zdobędzie głosy tych małych kapitalistów, świadomych, że potrzebują reprezentacji, wiedzących, że PO bliżej do wielkich korporacji, niż tych wykluczonych, wyzyskiwanych, którzy po prostu na wybory nie chodzą bo wolą pić tanie wino w swoim zamkniętym pegieerze.

Ale to wszystko powyżej to tylko wstęp do myśli, którą najlepiej opisze przykład sytuacji prawdziwej, będącej doświadczeniem dziesiątek tysięcy prawdziwych ludzi pracy – tych którzy ciężko pracują , tworzą miejsca pracy, walczą z nierówną konkurencją ze strony „dużego” i opresją Państwa.

Dlaczego ów mały "kapitalista" zasługuje na podobną ochronę jak "ludzie pracy najemnej", "wykluczeni", "słabsi"? Pomijając okrutną, wyrachowaną ale szczerą konstatację, że ci potrzebujący pomocy wykluczeni i słabsi najczęściej nie idą do wyborów i nie dają swoim głosem szansy partii głoszącej i niosącej im pomoc, aby ta miała szansę wykazać się deklarowaną troską odpowiedź da poniższy, wcale nie wymyślony przykład. 
Przykład może dotyczyć rodzinnego warzywniaka, który zbankrutował bo obok otworzyli siedem biedronek a mały kupiec ma do wyboru stać się pracownikiem najemnym albo umrzeć z głodu, bo jego firma "nie sprostała" konkurencji. Nie przekaże też firmy dzieciom. Dziwnie łatwo pogodziliśmy się z takimi sytuacjami, bo przecież "rządzi rynek" i w końcu Auchan też tworzy miejsca pracy. Problem w tym, że to nie rynek rządzi. Ale może bardziej wyrafinowany przykład pozwoli łatwiej zrozumieć, że nowa lewica, nowy labour powinien małego przedsiębiorce postrzegać jako "swojego" do zagospodarowania.



 A przecież są sposoby aby to ustawowo uregulować. Można "równe szanse" moderować. Państwo powinno interweniować tam gdzie mniejszemu i słabszemu dzieje się krzywda.
Widać jednak nie ma takiej woli. 

Panie Miller, panie Czarzasty, panie Palikot! Zróbcie mi taką lewicę. Chętnie skręcę w lewo, tylko na razie na zakręcie stoi znak "ślepy zaułek".





środa, 25 czerwca 2014

Chcem byc selebrytom.

Dobrze. Przyznam się. Zazdroszczę. Ścianki? Nie. Długie stanie i błyskanie po oczach mnie męczy. Stałej obecności w Gali, Vivie, na Pudelku i Na językach? Nie. Lubię trudniejsze wyzwania. W czasie mojego życia korporacyjnego zaliczyłem i okładkę Pulsu Biznesu i rozkładówki w Rzepie. Jak zacząłem grać w polo zaznałem sławy większości kolorowych magazynów - nic z tego nie wynika, dla mnie osobiście lekkie żenua. Obecnie unikam.  Że niby lekka dobrze płatna robota, co to nie orzą i nie sieją jako ptacy niebiescy? Po pierwsze żadna lekka - jakby mi ktoś kazał codziennie "bywać" na "pokazach" "luksusowych marek", otwarciach "salonów", galach "wręczania prestiżowych statuetek" nie ma takich pieniędzy, za które bym to zrobił. Po drugie z tą płatnością - uwierzcie, nie ma karkulacji - z bycia selebrytom przez trzy do pięciu sezonów (to już max)  nie da się dożyć do emerytury, a obciach przy wertowaniu kartek i screenshotów sprzed pięciu lat zostaje na zawsze.
To czego zazdroszcze to możliwość bycia kim się chce. Selebryta może być kim mu się zachce i to od razu. Może na przykład zostać aktorem - aktorką już jest Monika Pietrasińska a ma zostać Patrycja Pająk. Może zostać modelką - tutaj ikoną branży jest Natalia Siwiec. Może zostać piosenkarką - tu lista jest długa. Może zostać projektantem mody. Stylistą. Kreatorem. Mody, fryzur lub stylu. Wszystkim może być. Kiedy chce może się przebranżowić z modelki w aktorkę, z piosenkarki w projektantkę. 
Mnie się głupiemu wydawało, że przypisanie sobie jakiejś profesji powinno mieć jakiś związek z wymiarem ekonomicznym takiego przypisania. Jestem fryzjerem, strzygę ludzi, płacą mi za to, w zasadzie robię tylko to, albo robię i inne rzeczy ale żyje z nożyc i grzebienia - ok, to rozumiem. jestem fryzjerem. Jeżeli mi ma w czymś pomóc ewolucja słowna zakładu w kierunku studia, fryzjera w kierunku kreatora i fryzur w kierunku hairdo, ok też rozumiem. Mam też wiele zrozumienia dla artystów sztuk pięknych - obrazu jeszcze żadnego nie sprzedali, ale jeżeli mają faktycznie w piwnicy kilkadziesiat płócien czekających na odkrycie (oby za życia) chapeau bas! Niech tam się przedstawiają "jestem malarzem". 
Ale co fakt zrobienia sobie dwustu półgołych zdjęć, z zasady publikowanych jedynie na własnym fejsie, od święta zdobiących kalendarz marki opon lub buldożerów wg twórczego schematu ona goła, opcjonalnie lekko umazana smarem siedzi w kabinie dźwigu, a obok cztery felgi i łyżka koparki , za którą to sesję" dostała 1000 złotych i zwrot kosztów dojazdu do Kielc, a "kontrakt" tego rodzaju trafia jej się trzy razy w roku - takie osiągnięcie chyba, czy ja wiem, nie upoważnia do nazywania się modelką? Okazuje się, że upoważnia. I jeżeli zainteresowana ogłosi się, że jest modelką a na pytanie czym się zajmuje odpowiada "z pozowania" - a da się z tego żyć? "hihihihih, no wiesz, nie bardzo" - to żyjacy z opisywania selebrytów zgodnie przykładowo potwierdzą: modelka Natalia Siwiec.
Czy projektant mody, której nikt nie chce kupować. Ani w przeszłości. Ani teraz. Albo nawet sprzedaje rocznie pięć kompletów żakiecików w zaprzyjaźnionym butiku bez nabijania na kasę fiskalną, to nie może się nazywać jakoś inaczej? Znaczy on projektant i YSL też projektant? My projektanty? No kurna, nie ukrywam że zazdroszczę.
Czytam, że Jola Rutowicz już bez różowego konia podejmuje próbę powrotu do szołbiznesu - wnioskuję zatem, że już w nim była. Rodowicz robi w szołbiznesie i Rutowicz. My dziewczyny z szołbiznesu. No to chyba pani Maryli trochę głupio - może liczyć co najwyżej na to, że o niej napiszą Gwazda a o Joli gwiazdka, ale  jak na 45 lat kariery i zylion sprzedanych płyt to chyba mało?
Aktorstwo. Ach!. Być jak John Malkovich albo chociaż być jak Monika Pietrasińska. 
Czy ja też mogę być aktorem? Chciałbym i moim zdaniem zasługuję. Mam może trochę wintedżowe ale za to osiągnięcia. W 1985 ze spółdzielni studenckiej Plastuś dostałem zlecenie na noszenie szaf w telewizji. Na korytarzu zaczepił mnie pan piąty reżyser i w jakimś słusznym ideologicznie serialu wojennym,  gniocie potwornym, dostałem rolę - na wypłacie było napisane "faszysta trzeci".
Najbardziej zdrowo zazdrościć jest talentu. To taka zdrowa zazdrość. Zazdroszczę Blechaczowi. Zazdroszczę Lewandowskiemu. Obu bez złości, zawiśći i złych intencji bo przecież ani piłkarzem ani pianistą nie jestem. Ale najbardziej zazdroszczę ludziom renesanu - ludzi wielu talentów gdy czytam, że ktoś jest modelką, prezenterką, aktorką i projektantką w jednym to siadam i płaczę. 
To, że ktoś kocha autopromocję rozumiem. To, że ma prawo do złudzeń, że coś z tego wyniknie jego prawo. Może nawet wynika. Kwestia punktu odniesienia. Jeżeli modelka-prezenterka-aktorka pochodzi z Dziędzielina Dolnego, to dla koleżanek, które zostały w domu i pracują na poczcie, możliwość darmowych posiłków na promocji szamponu jawi się jako sukces. Koleżanka z poczty może nie rozpoznaje podorobionych torebek LV i rolexów z Tajlandii. Ale czemu panie i panowie żurnaliści uczestniczą w tym cyrku i próbują nas przekonać abyśmy dołączyli?   
 

wtorek, 17 czerwca 2014

Ą i ę

Okropna jest ta hipokryzja na temat formy. Co do tresci rozumiem, ze nie bedzie jednej interpretacji - dla jednych "odpowiedzialni funkcjonariusze Panstwa", dla innych "polityczna mafia", ale co do formy? Przeciez wszyscy w prywatnych rozmowach w cztery oczy uzywamy takich form ekspresji jak panowie Belka i Sienkiewicz. I nie tylko mezczyzni. Kobiety moze innych, ale jednak. Nie wierze, że Panie Kolenda i Olejnik nigdy w prywatnej rozmowie nie okreslily zadnej "kolezanki" okresleniem "glupia cipa" (zamiast głupi ch...) , nie odnotowaly, ze inna "kolezanka" ma grubą dupę (zamiast małego ch..ka), nie skomentowały czyjegoś stanu emocjonalnego kolokwializmami w rodzaju "chyba ją\jego poje...ło/osrało względnie popier...ło" . Jeżeli wierszowane powiedzenie ch... d... i kamieni kupa kogoś oburza, to musi żyć na księżycu. Powiedzonka w rodzaju sranie w banie, chuje-muje dzikie węże  i inne podobne każdy zna i każdy raz na 100 rozmów ich użyje. Może nie na przyjęciu u ambasadora, ale przy wodeczce może się zdarzyć. Mamy mundial więc analogia futbolowa. Po sukcesach polskich piłkarzy w latach 70-tych ukazała się komiksowa opowieść o tychże. Na obrazkach cudnej urody, na których Robert Gadocha srzelał na bramkę i piłka trafiała w słupek, dymek z "pomyślał sobie" unosił się nad głową bohatera ze słowami "a tak niewiele brakowało do szczęścia" - nie było mnie przy tym, ale jestem pewien, że pomyślał i pewnie powiedział coś zupełnie innego, bliższego sążnistemu k...a mać. W tym samym czasie zrobiono eksperyment i na ligowych stadionach zamontowano mikrofony kierunkowe. Biedni piłkarze co chwila gryźli się w język komentując zagrania rywali, niecelne podania partnerów i decyzje sędziów. Pani Kolendzie wydaje się, że jak dwóch facetów umawia się, że podstawią nogę trzeciemu to omawiają to słowami z ą i ę. Po części. Roman Bratny kiedyś dodefiniował to tak: pełna kultura, ą i ę. Pardą pierdolę. Życie.

środa, 4 czerwca 2014

Na 4 czerwca - wolność a moje trampki.

Tekst dedykuje mojemu synowi Maciejowi, który  zbiegiem okolicznośći właśnie teraz ostatecznie został dorosłym, broniąc pracę magisterską. 


Moja wolność nie przyszła 4 czerwca 1989 roku. Przychodziła pomalutku, małymi kroczkami przez całe lata 80-te. Przychodziła, powiedziałbym - w punktach. 

1. Zaczęło się od muzyki. "Płyta z zachodu" to było marzenie. Pierwsze dwie kupiłem sobie w wieku 12 lat. Deep Purple. Machine Head i Fireball. Teraz myślę, że ważniejsza od wytloczonych na niej kawałków była wolność wyboru tego ulubionego i puszczenie sobie go kiedy się chce. 
2. Płyty były jednak drogie i jedynym sposobem aby mieć do nich dostęp okazało się mieć ich nie pięć czy dziesięć a sto. W wieku 14 lat zostałem jednym z kilkudziesięciu handlarzy muzyką, którzy sprowadzali płyty, wymieniali płyty, kupowali płyty i sprzedawali płyty. Najpierw na Wolumenie. Potem na Spójni. Potem w soboty na Spójni a w niedziele na Skrze. Od 17 roku życia nie miałem wolnego weekendu. Ale miałem płyty. I wolność ułożenia sobie z nich repertuaru wg własnego uzania. 
3. Potem były ciuchy. Nie chciałem się ubierać w to szare barachło, które rynek handlu uspołecznionego rzucał od czasu do czasu na rynek. Modnie było co prawda ubrać się w abnegackie moro i buty z jedność łowieckiej, ale dżinsy, tenisówki, koszulki polo - to już "musiało" być "stamtąd". 
Moi rodzice zarabiali po 30 dolarów miesięcznie. Dżinsy kosztowały 20. Adidasy, te prawdziwe - nie mniej niż 40. Te bardziej wypasione bo ze skory a nie z ceraty nawet dwa razy tyle. Sprawy potoczyły się identycznie jak z płytami. Wysiłek pozwolenia sobie na oryginalne tenisówki z zachodu był tak wielki, że nie miałem wyboru - zostałem handlarzem butów, ciuchów, sprzętu sportowego. Daleko mi było do remebertowskich tuzów, ale w skali Skry i Spójni, razem ze Sławkiem, Jankiem i innymi mieliśmy całkiem zgrabne stoiska, z asortymentem dynamicznie dopasowywanym do potrzeb rynku. Z inwestycjami w stoliki i łóżka polowe. Z podziałem ról. Pobudka szósta rano. Albo nawet bez spania bo przecież z Hybryd, Parku czy Remontu wracało się o piątej. Autobusem z plecakami i torbami. Rzadziej pożyczonym od rodziców maluchem. Z czasem własnym maluchem. Od pucybuta z pospiesznego A do milionera w 126p. Żadnego wolnego w weekendy między 6 rano a 16. Przez pół liceum i całe studia. Ale ta praca oznaczała wolność. Wolność od 30 dolarów miesięcznie moich rodziców bo sam zarabiałem 100. Dla 19 latka w 1982 to jak dzisiaj 10 tysięcy złotych. Król życia. Wolność od szarości Praca, która pozwalała wymienić wysilek i pomyslowość na kolorowy świat i ograniczoną , ale jednak przynależność do lepszego, wolnego świata. Status symbole tej wolnośći to było 50 złotych na zapłacenie kortu, nawet codziennie jak przyszła ochota (oczywiście w dni powszednie) rakieta tenisowa Donnay i adidasy grand prix. Powiew zachodu. Kiedy zaczęły się pojawiać grandprixy produkowane na licencji w Bułgarii od razu przestały być cool. Liczyły się te made in west germany. Od biedy francuskie. W 1984 kupiłem sobie po raz pierwszy adidasy stan smith - drogie były cholery bo cale ze skóry. Takie same kupiłem sobie wczoraj. I dało mi to do myślenia. A myślę sobie tak ... 
4. Wejście w posiadanie "zachodniej rzeczy" to było przeżycie. W każdym aspekcie. Pudełko. Polska ludowa, w której byłem przekonany, że "tak będzie zawsze" siłami przemysłu socjalistycznego nie potrafiiła wyprodukować ani takiej tektury, ani równo jej przyciąć, ani zadrukować. Jak mówił nieco wczesniej towarzysz sekretarz "Gdybyśmy mieli cienką blachę moglibyśmy eksportować więcej konserw ale nie mamy mięsa". Nie tylko butów takich dla polskiego nastolatka Polska ludowa zrobić nie umiała. Już przy pudełku zaczynały się schody.



5. Dokładnie tak jak dzisiaj, po otwarciu pudełka ukazywały się ... buty? - zapytacie ... gdzie tam. Butów owiniętych w delikatną jak poranna mgła bibułkę widać nie było. Jeżeli kiedykolwiek w zyciu zaobcowałem z pojęciem luksusu rozumianym jako absolut to było właśnie wtedy. Taka ekstrawagancja! Pomyślcie! Jakiś nieznany mi człowiek, wyprodukowane dla mnie buty, za które wdzięczny mu byłem i za kolor i jakość skóry i nawet sznurówek, za model, za design, za wszystko ... zechciał się jeszcze tak natrudzić, że do tych butów dodawał pudełko i zawijał te moje status-symbole w muślin bibułki.



6. Jak wszystko stamtąd, moje nowe adidasy Stan Smith pachniały. Zapachem nie osiągalnym w domach towarowych centrum. Tu cuchnące pcv relaksy. Tam poezja zapachów skóry zatopionej w gumowej podeszwie adidasów, pumy i dużo później nike. Zupelnie odwrotnie niż w wierszu "tam bezrobocie , strajki, głód - tu praca, natchniony traktor". Zapach wolności.



7. Moja wdzięczność do kapitalisty, który te buty wymyślił, wyprodukował i swojej łaskawości zechcial sprzedać byla tak wielka, że umykało mojej uwadze, że bylem wówczas dzikim żyjacym w dżungli. Obiektem pożądania były dla nas, dzikich śmieci stamtąd. Dzieci dumnych Polaków, co to pod Kircholmem i Samosierrą. Dzieci rodaków Kopernika i Curie Sklodowskiej w ramach hobby kolekcjonowały a to (oczywiśćie puste) paczki po papierosach, puszki po cocacoli, z butelek po koniaku kurwazje kurwawypije robili w prezencie dla rodziców lampy na zajęciach zpt, dziewczynki układały w klaserach opakowania po czekloladach lindt, vanhouten i cadbury. Do tej samej kategorii pożądanych śmieci należało moje pudełko. Prędzej by mi ręka uschła niż bym je wyrzucił. Pudełko po zachodnich trampkach służyło latami jako użyteczny pojemnik na zdjęcia, skarpetki, domowe rachunki. Duża wygoda. Kto miał takie pudełko nie musiał jeździć do Ikei, której przecież nie było, aby kupić sobie designerskie segregatory - miał pudełko z zagranicznej, równo przyciętej i równo zadrukowanej tektury. Był czlowiekiem zachodu.     
8. Za posiadanie tenisówek stan smith i pudełka po nich nie wsadzano do więzienia, ale ich obecność w moim życiu była jawną kontestacją systemu. Systemu, który miał trwać wiecznie. Systemu, w którym wybór polegał na akceptacji szarości lub szukaniu sposobów ucieczki ze świata relaksów, programu I polskiego radia i kolekcji domów centrum. Nie wiedziałem tego wtedy, ale wiem teraz, że na tych bazarowych stoiskach i w słuchawkach na uszach przy swojej damie pik, a potem msh 101, uczyłem się wolności a raczej zarażałem się nią. Nikt mi nie powie czego mam słuchać. Nikt mi nie będzie mowił jak się mam ubierać. Nikt mi nie będzie ograniczał możliwości zarabiania i wydawania na to co w danej chwili dla mnie najważniejsze. 
9. Nie czułem wtedy, że robię coś wyjątkowego. Wielu moich kolegów działało na tych samych zasadach. W kilku jechaliśmy weekendowym świtem z gratami na bazar. Na miejscu spotykaliśmy takich samych jak my. Dziwili mnie raczej ci , którzy tego nie robili. Każdy mógł. Próg wejścia był najniższy z możliwych, a właściwie go nie bylo. Za handlowanie płytami na bazarach i klubach studenckich nic nie groziło. Perskie jarmarki, wolumeny, spójnie i skry były jedynymi w Polsce specjalnymi strefami ekonomicznymi - wolno było w zasadzie wszystko. Nikt nie sprawdzał ile płyt, par trampek, dżinsów, paczek papierosów czy butelek piwa (bo nasze stoisko było wielobranżowe) sprzedałem przez weekend. Podatków od tego nie było. Zacząć można było od plecaka piwa warka po 3,50 kupowanego w supersamie o siódmej rano  i sprzedawanego po dychu na Skrze.  Możliwości rozwoju były nieograniczone. To my w liczbie kilkudziesięciu, więc ciężko przyporządkować sytuację jednej osobie daliśmy narodowi pierwsze kurtki puchowe sprzedawane na giełdzie narciarskiej na Okrąg. Jakie Gosie Baczyńskie i Zienie? To w połowie lat 80-tych połowa warszawskich celebrytów i tych "co się liczyli" towarzysko jechała na narty w puchówkach uszytych przez Sławka, Janka, Marcina, mnie i jeszcze kilku. To był dopiero dyktat mody. Koszule zapinane w skos, Kozaki muszkietery. A nawet wkład w język i kulturę. Wierzcie lub nie ale to nasza grupa kilku warszawskich handlarzy, i znpwu może to byłem ja, a może Sławek, a może Marcin - wymyśliła polskie określenie na velcro czyli ... rzepy, sprzedając pierwsze zapinane w ten sposób buty puma.
10. Wtedy zrozumieliśmy, że wolność to stan umysłu. Nasza wolność nie była zupełna, ale była oceanem w porównaniu z sadzawkami, w których siedzieli nasi rówieśnicy, którzy woleli wtedy spać w sobotę do 11 i gardzili nami "handlarzami". Niemal wszyscy, którzy stali ze mną wtedy upał i mróz na bazarze jakoś się w życiu ustawili. Może i sprytem. Ale przede wszystkim pracą. Przez sześć lat studiów każdy weekend bylem na bazarze i każdy dzień powszedni robiłem w spółdzielni plastuś. I w oczach moich kolegów byłem "bogaty". 
11. Kiedy oglądam dzisiaj moją nową, siódmą a może dziewiatą parę takich samych tenisowek stan smith myślę sobie, jak długą drogę przeszliśmy i jak to dobrze, ze dla dzisiejszego nastolatka ich zakup nie jest już wydarzeniem, a pudełko trafia na śmietnik. Że może sobie je kupić, podobnie jak dżinsy i puchową kurtkę - wszystko razem do kupy za jedną, nawet najniższą, nawet pierwszą pensję. W 1989 roku miałem swoją małą działalność gospodarczą, ale równolegle poszedłem do pracy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Moja pierwsza miesięczna pensja (która nie zmieniła się przez 12 miesięcy) wynoisła 47.500 zlotych. Dolar kosztował 9500. Nie zarabiałem więc nawet pięciu dolarów. Moi koledzy niekoniecznie mieli swoje firmy - w koncu nie każdy musi być "przedsiębiorczy" jakoś musieli za to zyć. Na trampki stan smith musieli wtedy pracować prawie rok. Wczoraj zapłacilem za nie 349 złotych. Trudno mi wysłuchiwać tych, którzy pletą brednie jak to wszystko źle, że wszystko na gorsze i że młodzi mają trudny start. A ja miałem łatwy?



12. Możliwość zarabiania pieniędzy, zdobywania doświadczeń, bycia wolnym również od niewoli ekonomicznej była dla nas blogoslawieństwem. Uszom nie wierzę jak słucham jakim to przekleństwem jest dla wielu konieczność wyjazdu za pracą i robota na zmywaku w Londynie. Wszyscy byliśmy z tzw. inteligenckich domów, wszyscy na studiach. Stanie na bazarze w śnegu i słońcu byc może nie bylo na miarę naszego wykształcenia. I być może dla Ojczyzny też byloby lepiej gdybyśmy w tym czasei konstruowali statki kosmiczne - ale robiliśmy to co bylo można aby dać wolność sobie, potem swoim rodzinom. I tak niechcący zbudowaliśmy kapitalizm i daliśmy wolność nawet tym co woleli wtedy i dzisaij spać do południa. 
Bo wolność jest w Tobie i nie dziw się, że jeśli jej  tam nie znajdziesz - nie będziesz wolny. Ale to już Twój wybór. 


środa, 7 maja 2014

Highway to hell

Modny ostatnio wątek wypadków drogowych. Media pełne pijanych kierowców. Ale i nie pijanych. Piratów. Oburzenie. Politycy wsłuchani w głosy wyborców dają wyraz. Trosce. Pochylają się nad problemem. Zero tolerancji dla piratów. Padają pytania. Jak długo jeszcze Katylina, tfu, przejęzyczenie ... jak długo jeszcze niewinni ludzie będą zakładnikami drogowych morderców? Pochyleni, zatroskani i pytający premier i ministrowie. Ale na słowach nie poprzestaną. Czują ciężar i jarzmo odpowiedzialności. Hmmm .... widzę jednak pewien brak konsekwencji. 
1. Platforma Obywatelska wystawia jako kandydatkę do Europarlamentu panią Otylię Jędrzejczak.
2. Pani Otylia Jędrzejczak kilka lat temu jadąc szybko tam gdzie trzeba bylo jechac wolno, wyprzedzając tam gdzie nie powinna, zabiła człowieka.


3. Ogromna osobista tragedia, bo był to jej brat. Zgoda. Straszne. Dla niej to na pewno robi różnicę, ale jakie to ma znaczenie brat czy nie brat. Człowiek zginął bo widać nie zjadła snickersa i zaczęła gwiazdorzyć - niestety na jezdni. Jest sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności, że nie zginął nikt więcej.  Zwykłe ludzkie wspóczucie nie może zmieniać oceny stanu faktycznego. Swoim stylem jazdy wiozła śmierć. Zabiła człowieka. Sąd uznał jej winę. Została skazana. To, że wyrok był niski to premia za medale. Kowalski dostałby pięć lat. Medalistka 9 miesięcy prac społecznie użytecznych. Ale wysokość kary nia ma tu znaczenia. Akurat wierzę, że karę będzie nosic w sobie do końca życia.



4. Czy miała się powiesić? Wstąpić do klasztoru? Zapaść pod ziemię? Ależ skąd. Każdy ma prawo do błędu. Każdy ma prawo aby mu zapomniano i wybaczono. W jej przypadku udało się i jedno i drugie. I bardzo dobrze. Ale tym razem nie o Otylię Jędrzejczak chodzi.
5. Jak można jednym tchem w uniesieniu bulwersować się piractwem drogowym i zgłaszać na funkcję publiczną drogowego zabójcę? Rzygać mi się chce na myśl o takich standardach. Pani Otylia może występować w reklamach  - bo to wybór marki, z kim chce wiązać swój wizerunek. Może być gwiazdą gali, vivy i śniadaniowej - jeżeli tam będzie miała coś ciekawego do powiedzenia to sam chętnie posłucham. Może tamże wypowiadać się, że tęskni za bratem. Jak są amatorzy takiej lektury - na zdrowie. Że tęskni wierzę. Że musi o tym mówić w wywiadach w stylu pudelka to jej wolny wybór. I dla pewności powtórzę - nie o nią tu chodzi, akurat na nią trafiło i chcąc nie chcąc stała się egzemplifikacja pewnej sytuacji. I ta sytuacja jest bardzo prosta - nie życzę sobie aby w życiu publicznym, państwowym w roli modeli osobowych, autorytetów, a takimi są osoby wysuwane do zaszczytów i reprezentacji, występowali ludzie mający na sumieniu drogowe zabójstwa, z winą uznaną i udowodnioną przez sąd. To nie jest żaden hejt, a jeżeli już to kierowany do tego idioty, który na taki pomysł wpadł. Dziwię się, że komuś mogła przyjść do głowy taka kandydatura. 
 

środa, 26 marca 2014

Gdyby Kafka żył ... pisałby o Wydziale Komunikacji

1. Jezeli cos mnie doprowadza do białej gorączki w moim pięknym kraju, tu dygresja: i właśnie za nie-podjęcie wątku i nie-rozwiązanie problemu uważam, że Janusz Palikot traci na wiarygodności, bo kiedyś szefował Komisji mającej elimninować absurdy usrywające życie obywatelom i nie zrobił w tej sprawie nic - koniec dygresji - jest proces rejestrowania pojazdów mechanicznych i cała urzędowa mitręga z tym związana. 
2. Przez lata żyłem w świecie z bajki, bo ostatni raz rejestrowałem sobie samochód w 1987 roku. Potem mieszkałem za granicą ale ... nie wiem czy w Italii było to prostsze czy trudniejsze, bo kupowałem samochody prosto z fabryki (pracowałem dla Fiata) i fabryka mi je rejstrowała od a do z. A jeszcze potem miałem auta najlepszej marki czyli "służbowe" a jeszcze potem w leasingu. Ale rzeczywistość mnie dopadła.
3. Nie będę Was wprowadzał we wszystkie szczegóły operacji "kupiłem sobie auto zza oceanu". Wystarczy opowiedzieć, że aby je sobie zarejestrować: zapisałem się na godzinę w Urzędzie komunikacji. Przybyłem na miejsce i okazało się, że zapisanie się "na godzinę" i punktualne przybycie nie oznacza bynajmniej wzajemności Urzędu. Pół godziny opóźnienia. Drobiazg. Pan urzędnik starannie przeanalizował dokumenty, przyznajmy: skomplikowane, bo auto wjechało do Unii w Niemczech, ale w końcu on ma się na tym znać. Z zegarkiem w ręku 20 minut odpowiadałem urzednikowi "co ma tam napisane". Aha - powiedział, po czym oświadczył, że pójdzie skonsultować to z kierowniczką, której jak się domyślam tłumaczył to przez kolejne 20 minut. Czasu jednak nie marnował, bo w mędzyczasie najwyraźniej przeszedł kurs ekspercki w dziedzinie poligrafii i z radością podzielił się ze mną swoim odkryciem - jedno z tłumaczeń przysięgłych było "kolorową kopią" a nie oryginałem. Nie wiem. Nie znam się. Może. Takie dokumenty dostałem od sprzedającego. Urząd pozostał nie wzruszony. Zgodził się uprzejmie procedować, pod warunkiem, że doniosę nowe tłumaczenie. To będzie jakieś 200 zlotych.  
3. Następnie urząd poinformował mnie , że badania techniczne, tzw. pierwsze w kraju, zrobione w momencie przyjazdu auta do Polski, kilka miesięcy temu są oczywiście nieważne, bo  ... przepisy się zmieniły. Innymi słowy służba z uprawnieniami państwowymi czyli stacja przeglądów technicznych wystawiła mi kilka miecięcy temu dokument, potwierdzający dane pojazdu i jego stan techniczny, postawiła pieczątki, zainkasowała pieniądze i okazuje się, że to wszystko było ... nieważne. To tak jakby unieważnić zmianą przepisów dyplomy, akty notarialne, uprawnienia. Nic. Brniemy dalej. 
4. Pan urzędnik wręczył mi komplet czerwonych tablic i tymczasowy dowód na te tablice, abym sobie pojechał na stację diagnostyczną i zrobił sobie te badania jeszcze raz (to chyba będzie ze 200 złotych). Jak już będę miał to nowe tlumaczenie przysięgłe i nowy przegląd techniczny mam wrócić do urzędu, aby urząd, albo Urząd (w końcu jesteśmy w świecie Kafki) wydał mi tablice czarne, ale oczywiście tzw. dowód rejestracyjny będzie znowu tymczasowy, po ten właściwy wrócę sobie znowu po miesiącu. Plus 500 za recykling i 270 za rejestracje.
5. Mieszkam na wsi. Do Urzędu mam 18 km. Przyjechałem tam dziś i spędziłem dwie godziny. Teraz podjadę do jakiegoś tlumacza, pewnie w Warszawie, to będzie 35 km. Potem na ten przegląd. Załóżmy w uproszczeniu, że Pan Diagnosta łaskawie dopuści auto za pierwszym podejściem. Potem się umówię na wizytę nr 2 do Urzędu. Optymistycznie zakładam, że trafię do tego samego Pana Urzędnika, bo jeśli nie to może znowu analiza dokumentów w ponownej konsultacji z Panią Kierowniczką zajmie kolejną godzinę. Potem jeszcze jedna wizytka po odbiór ostatecznego dokumentu. Każda z tych wyprawa pól dnia.  
Są to jawne szykany obywateli. Wszystko zaprojektowane i wykonywane tak, aby na każdym kroku skubnąć parę złotych. Recykling, czasowa rejestracja, pełna rejestracja, przegląd, itd. 
7. Przy okazji pobytu na stacji diagnostycznej z innym autem dowiedziałem się o jeszcze jednej pięknocie. Macie nowe auto. Kolejny przegląd techniczny dopiero za trzy lata. Potem wpadacie na pomysł aby w tym nowym aucie założyć instalację gazową. Nie zakłada wam jej szwagier na podwórku, ale zakład, który ma a. uprawnienia, za które Państwu zapłacił, b. instalacja ma homologację, za którą producent Państwu zapłacił, c. od operacji montażu i ty i instalator płacicie vat i dochodowy. Okazuje się, że samochód, nawet nowy, w którym nieopatrznie zalożycie instalację gazową musi stawiać się na przegląd co rok a nie dopiero za trzy lata. Mogliście o tym nie wiedzieć? Mogliście. Pan Instalator nie musi wam o tym mówić. Jak sobie bedziecie wbijać ten gaz do dowodu rejestracyjnego (czwarta wizyta w Urzędzie) też Wam nie muszą mówić, że kolejny przegląd będzie wymagany za 12 miesięcy. Ale pan policjant, który Was zatrzyma do przypadkowej kontroli może Wam zatrzymać dowód do Waszego np 13 miesiecznego samochodu, w krtórym macie gaz od roku  bo ... już od miesiąca Wasze auto nie ma ważnego przeglądu ... nie, nie, nie. Nie instalacji gazowej - całego auta. Ale to przecież czysta przyjemność zrobić sobie kolejny przegląd i kolejny raz wpaść do Urzędu aby odebrać nomen omen odebrany dowód.
8. Ja rozumiem, że ten cały system jest po to aby kilka milionów ludzi ze zrozumieniem i bez wrażenia , że plącą dodatkowe podatki płaciło jak najwięcej. No to niech tak zrobią, że im się za te przegądy, ten recykling, tę rejestrację, to wbicie haka, tę instalację gazu płaci, ale niech już nam darują to odwiedzanie Najjaśniejszego Urzędu. Dojazdy, godziny, czas ... Udręka. To przecież bandyckie wymuszenie w biały dzień. Ludzie kupują sobie urządzenia o wiele bardziej skomplikowane i kosztowne niż np. mój 8 letni saab, i nie muszą z tego powodu przechodzić przez tę gehennę. 9. Dlaczego telewizora, czy laptopa nie muszę oddawać do przeglądu co rok? Przerejstrowywać jeśli go komuś sprzedam? Są już kraje , gdzie auto ma JEDEN numer rejestracyjny przez cale swoje życie. Można? Można. Są kraje gdzie prawo jazdy to dokument wydawany po prostu na życzenie. Obywatel bierze na siebie odpowiedzialność za to czy umie, czy nie. Można? Można.  Zacznijmy do k... nędzy przynajmniej o tym mówić, że to mafia, skandal i złodziejstwo. 
9. Czy ktoś może mi wskazać polityka, na którego mogę zagłosować i on zacznie o tym głośno mówić i w końcu to załatwić?

piątek, 21 marca 2014

Ile mozna straszyć tym ruskim ?


Były sobie na Słowiańszczyźnie narody wielkie, silniejsze i lepiej od innych zorganizowane, których siła, kultura i sława promieniowała na inne pomniejsze, które cierpliwie czekały na swoją kolej. Tym sposobem wiele narodów ma do czego nawiązywać w historii. Swoje pięć minut mieli i Wielkomorawianie, których potomkami mienią się Czesi, i Ruś Kijowska, która musi obskoczyć co najmniej trzy narody: Ukrainę, Rosję i po części Białoruś, która ma do tego ten komfort, że zgodnie z demograficzną prawdą (każdy wybiera sobie taką prawdę jaka mu pasuje) potężna niesłowiańska Litwa, była słowiańska jak najbardziej - czytaj: białoruska, dawną chwała zyją i Bułgarzy i Serbowie, ale prawdą jest, że w historii Słowiańszczyzny dwa narody osiągnęły w czasach swojej dominacji pozycję wyjątkową. Polska, która była regionalnym mocarstwem przez lat czterysta bez mała i ... Rosja, która pałeczkę pierszeństwa Polsce wytrąciła z ręki aby ją potem podnieść i sobie zabrać. 

Jak to się stało, że Polacy dali dupy jest przedmiotem wielu opracowań. Nie zmienia to jednak faktu, że o ile pierwsze kilkaset lat sąsiedztwa to wyraźna przewaga Najjaśniejszej (Rzeczpospolitej) to od 350 lat pomimo chwilowych potknięć i porażek to Święta Matuszka (Rassija) jest tą silniejszą siostrą. Oprócz miliona zalet, mają Polacy tę wadę, że pomimo upływu lat nijak przetrawić tej okoliczności nie mogą. Wydaje się, że innym niegdysiejszym potęgom łatwiej przychodzi oswojenie się ze zmianami w układzie sił. Normalny, zdrowy Hiszpan nie opowiada przy stole o glorii czasów Izabeli Aragońskiej, Anglik już dawno wybaczył Amerykanom, że teraz to z ich angielszczyzną liczy się świat, uwiędły Le Grandeur nie spędza już snu z powiek Francuzom. Mało tego, wszyscy umieli sobie nawet ułożyć skomplikowane relacje z sąsiadami, ale nie my. 

Zdumiewa hipokryzja Polaków, którzy w swojej ocenie czynią zarzut Rosji z jej niemoralnej polityki, zbrodniczych czynów, imperializmu, itd. Nie bez powodu nasz wieszcz Sienkiewicz do życia Kalego powołał. Czym jak nie imperialną była polityka Jagiellonów? W skali mikro (ładne mi mikro na 1.200.000 km2) i makro: panowania jednocześnie w kilku królestwach.  


Obowiązkowa wrogość do Rosji eliminuje logikę z myślenia o historii i polityce. Lwowa i Wilna żal, ale ogólnie rozsądni ludzie są zgodni, że obecna formuła Rzeczpospolitej, bez konfliktów narodowościowych z Ukraińcami i Białorusami, bez sporów granicznych z Litwą, z ziemiami zachodnimi, które nie mają uroku kresów, ale w momencie ich przekazania Polsce miały za to drogi, koleje, porty, nowoczesne miasta i szereg innych zalet, sprawdziła się nieźle. Skąd się to wszystko nagle wzięło i jak to się porobiło nie wie nikt. To znaczy fakty są bezdyskusyjne, ale tym gorzej dla faktów. To, że wujaszek Stalin, co usta słodsze miał od malin uparł się i wytargował dla komunistycznej, okupowanej, zniewolonej, ale jednak Polski, od mających nas totalnie w dupie anglosasów, kawałek Prus przez głowę prawdziwych Polaków przejść nie może. Oczywiście, że nie robił tego z życzliwości, ani "dla" Polski. Ale to bez znaczenia. 

W polityce liczą się fakty a nie intencje. Los wschodniej granicy został rozstrzygnięty faktycznie 17 września 1939 roku, a i tutaj prawdziwy Polak pozostaje w mylnym błędzie, przypisując wyłączną zasługę w wytyczeniu  tej granicy marzeń towarzyszowi Stalinowi. Świat zachodni już od ponad 100 lat przyjmował za oczywistą taką właśnie wschodnią granicę polskości, obojętnie dla jak i czy wkrzeszonej ojczyzny Polaków. Ani Napoleonowi konstytuującemu Księstwo Warszawskie, ani Niemcom, Anglikom, Austriakom i ... oczywiście Rosjanom tańczącym w Wiedniu 1815 roku, ani zachodnim dyplomatom, których myśl odwzorował na mapie niejaki Lord Curzon nie przyszło do głowy aby Polska mogła sięgać za Bug. Przyjmowali oni wszyscy, że ewentualne wskrzeszenie Polski należy ograniczyć do (używając języka epoki kolonialnej) metropolii, podczas gdy "kolonie" w postaci nabytych ziem wschodnich już się Polakom nie przydadzą. Wybrzydzać można i należy, że Sowieci zabrali nam pół kraju, ale przypisywać im autorstwo tej koncepji to przesada. Proponuąc, a w zasadzie upierając się, że wschodnia granica Polski będzie na Bugu i ani kroku dalej, miał na to zupełną zgodę i zrozumienie szlachetnych, zachodnich rozmówców. Natomiast oddając ze swojej strefy okupacyjnej Niemiec, z której potem uczynił NRD ponad 1/3 aby powiększyć okrojona do kadłubka Polskę, czynić tak nie musiał. Po co to zrobił, dlaczego, itd. nie ma dzisiaj żadnego znaczenia, liczy się tylko tak zawstydzająca, że aż nie do wyartykułowania przez prawdziwego Polaka okoliczność - zachodnią granicę podarowali nam Sowieci. Jakby tej obrazy było mało, nie kto inny a Sowieci, byli JEDYNYM gwarantem tej granicy przez kolejne 45 lat, aż do momentu, w którym zmieniona Europa potrafiła pomóc w porozumieniu z nowymi, silnymi, zjednoczonymi Niemcami, i nie kto inny ale znowu ci sami Sowieci uparli się podczas rozmów zjednoczeniowych, że zachodnie granice Niemiec muszą zostać potwierdzone w kształcie poczdamskim - nie dla nas to robili, ale my skorzystaliśmy. 
Taka ironia losu - ostatnie 70 lat pokoju i 25 lat życia w wolnym kraju, w bezpiecznych, niezagrożonych granicach, bez konfliktów etnicznych zawdzięczamy również (jakbyśmy tego bardzo nie chcieli u nie umieli przyznać) również Rosji, której wpływ na kształt naszych granic był zasadniczy. 



Ciekawa jest refleksja na temat jednoznacznego utożsamiania się Rosji ze słowiańszczyzną (co chyba naturalne i psychicznie zdrowe) i konsekwentnego odżegnywania się od tejże przez Polskę (co dowodzi raczej aberracji umysłowej). Polak jak wiadomo, "czuje się" bliższy Francuzom i Anglikom, aniżeli jakimś tam pepikom, pastuchom z Bułgarii i Bałkanów, nie mówiąc już o Bolszewii. Chociaż podobno, jak by się nie odwrócić - dupa zawsze z tyłu, Polak od kilkuset lat upierał się, że on z tym Towarzystwem nie ma nic wspólnego. To piękny przykład strzelania sobie w kolano przez nasz dzielny Naród. "Słowiańskość" Rosji opłaciła się jej do dzisiaj. W starciu z Turczynem  i Niemcem, Rosję postrzegali jak siostrę i obrończynię Bułgarzy, Serbowie, ba - Czesi nawet. Rosja nawet nie musiała wiele robić, wystarczy, że oglaszała wszem i wobec, że "kocha" sowich braci Słowian i ich w biedzie "nie opuści". To wystarczało, aby ją tam kochano. Polska natomiast ze swoją pańską wyniosłością i szpanerską "zachodniością" budziła politowanie i wzruszenie ramion. Swoją drogą szlagier "My Słowianki" to jakiś ewenement - od lat, a w zasadzie od nigdy nie widziałem w Polsce mody na bycie Słowianką. My, Słowianie - to mogą śpiewać Czesi (ich pieśń narodowa), w każdym powiatowym mieście w Czechach jest hotel Slovan, ale nie u nas. U nas bycie Słowianinem to obciach. Czy Polska dobrze na tym wyszla ? Hmmm ..... 


Historia stosunków w trójkącie Polska Rosja Ukraina przypomina, że Rosja długo i cierpliwie pracowała nad odciągnięciem Ukrainy od Polski. Teraz modnie jest wymądrzać się, że Rosja bez Ukrainy już nie może być mocarstwem. Dla XVII wiecznej Polski okazało się podobnie. Polska bez Ukrainy przestała być mocarstwem a raptem 70 lat po sojuszu Kozaków z Moskwą mocarstwem stała się Rosja. Najciekawszy jest jednak wątek dyplomatycznych i propagandowych starań Moskwy aby do skłócenia Ukrainy z Polską doszło. Kłócili się Kozak z Lachem a zyskał na tym Moskal. 
Dokładnie tak samo mają się sprawy teraz. Komuś zależy aby kogoś skłócić. Rosja bez Ukrainy nie może być mocarstwem? Być może. Ale jaką potęgą gospodarczą, polityczną i militarną mogłyby stać się pogodzone i dogadane ze sobą Rosja i … Polska? Niech się Polska wiecznie boczy na Rosję, wiecznie jej ubliża, wiecznie wyciąga waśnie sprzed kilkudziesięciu i kilkuset lat. Tymczasem my Francuzi będziemy Rosji budować statki. Jaki piękny przykład przyniósł rozwój wypadków na Krymie. Zatopiony przez Rosjan stary krążownik Oczakow był zbudowany w … Polsce. Polska już nie buduje statków Rosji, robią to inni. Niech użyteczni idioci, wiecznie gotowi ujadać na Rosję stoją na straży aby do zgody nie doszło. Tymczasem my duńscy farmerzy będziemy sprzedawać ruskiemu mięso. Kiedyś w Rosji zagraniczna firma budowlana znaczyło firma z Polski. Budimexy, Instalexporty i inne polskie firmy budowały w Rosji drogi, rurociągi, koleje … Na szczęście dla „prawdziwych patriotów” to se ne vrati . Teraz buduje kto inny. Trochę z Turcji. Ale też z „naszej” Europy. Co by tu jeszcze spieprzyć panowie, co by tu jeszcze …
Im mniej Polski w Rosji tym lepiej dla tych , którzy chcą tam być. Ukraina i Krym dostarczyła wygodnego pretekstu, aby Polska znów najgłośniej ujadała. Już było nieźle, już byliśmy w ogródku, już relacje szły w zbyt dobrym kierunku. Tymczasem na zachodzie, tak „zachwyconym” polską niezłomnością zaczynają padać niewygodne pytania. O to czy ten podły Putin nie ma trochę racji, kiedy mówi, że w Kijowie w rządach bierze udział skrajna prawica, którą może i na wyrost , ale niewielki nazywa pieszczotliwie faszystami? Za chwilę zrobi się głupio bo ukraiński król okaże się może nie nagi, ale w lekkim negliżu. Swoboda i Prawy Sektor to nie tylko prawicowe i nacjonalistyczne bydlaki, ale również jawni wrogowie polskości. Konflikty o cmentarz Orląt? To było małe miki w porównaniu z tym co teraz urządzą. Ja rozumiem, że „prawdziwy Polak” musi nienawidzić  ruskich, ale … nasze nagłe oficjalne rzadowe uwielbienie dla Ukraincow przypomina czasy 1968 roku kiedy podczas hecy antyzydowskiej i poparcia przez kraje tzw obozu socjalistycznego arabów w wojnie z Izraelem, Antoni Słonimski na słowa Gomółki , ze polscy Zydzi musza sie zdecydowac, ktorej ojczyznie slużą powiedział: Ja rozumiem, ze mamy miec tylko jedną Ojczyznę ale dlaczego to ma być Egipt? Skąd nagle mamy akurat kochać Banderowców? 
Pół roku temu Ukraina była jasno i wyraźnie w strefie wpływów Rosji. I nikomu to nie przeszkadzało. Teraz Rosja próbuje coś sobie z tych wpływów uratować, bo już całości chyba nie da rady i jest to cassus belli. To pół roku temu nie było powodu aby iść z nimi na wojnę a teraz jest?
Putin wujaszek samo zło? Być może. Ale na razie innego nie będzie. Sąsiadów się nie wybiera. Są jacy są. Można z tym zrobić co się da i wyciągnąć maksimum korzyści możliwych do osiągnięcia w danym momencie. Można też mieć z tego tytułu same kłopoty. Dla zasady aby ruskiemu zagrać no nosie. Samo zło. No może jednak nie samo? W 1989 odpuścili. Polską granicę z Niemcami w traktacie zjednoczeniowym poparli. Wojska grzecznie z Polski wyprowadzili. Do Katynia się przyznali a Putin przełknął żabę i przeprosił. Nie zdarzyło się ani razu aby gaz czy ropę zakręcili. Obroty handlowe z roku na rok rosną. Nasi przedsiębiorcy sprzedają tam coraz więcej. Bilans się poprawia. Dosyć tego dobrego. Po kilku miesiącach tupania Zachód odpuści. Krym zostanie tak czy owak zalegitymizowany. Ukraina będzie bardziej niezależna od Rosji niż Putin by chciał ale mniej niż sama być sobie tego życzyła. Nam miłość do młodej ukraińskiej  demokracji osłabnie, bo sami Ukraińcy skonstatują, że od manifestowania trzeba wrócić do roboty, a pieniędzy nie ma, chyba, że te „dane” przez Zachód lub Rosję i wszystko okaże się mniej szlachetne. Ale ruski zapamięta, kto mu naubliżał najmocniej. Pamiętacie historię o dwóch takich, którzy idąc dróżką zobaczyli leżące gówno? Antek, założę się o pięć stów, że ty tego gówna nie zjesz – mówi jeden. – Jak nie zjem? Za pięć stów? Jasne , że zjem. I zjadł. Józek mu pięć stów wypłacił. Nazajutrz idą znowu a tu gówno leży. Antek pyta – A ty Józek to gówno zjesz za pięć stów? – A jakbym miał nie zjeść- honornie odpowiada Józek. I zjadł. I pięć stów dostał. Kiedy następnego dnia idąc razem zobaczyli kolejne gówno zadumali się. – Coś mi się Józek wydaje, żeśmy te gówna za darmo zjedli. Smakowalo ? Nie? No właśnie. To się dziwię.

poniedziałek, 3 marca 2014

z ostatniej chwili! Putin przegrywa na wszystkich frontach.

 

Aby wyrobić sobie opinię na temat wpływów i potęgi świata zachodniego, które mogłyby być użyte przeciw Rosji, zadzwoniłem do mojego zakonspirowanego kontaktu w NATO.
- Czołgi na ulicach Krymu, okręty kierują rakiety w stronę ukraińskich instalacji wojskowych, Ruscy rozbrajają ukraińskich żołnierzy jak chcą. Czemu Zachód pozostaje bierny?
- Nic bardziej błędnego. Naciskamy na Putina całą mocą i jego sytuacja nie jest do pozazdroszczenia. Widać wyraźnie, że zaczyna gubić się w krzyżowym ogniu naszych działań. - Konkretnie jakich? Mój rozmówca zniżył głos - to są sprawy tajne - wyszeptał. Szczególnie zależy nam na utrzymaniu w tajemnicy strategii nacisku. Będą to kolejne przemyślane kroki, z których każdy będzie logiczną konsekwencją poprzednich. Ale to co już zrobiliśmy do tej pory mówi wszystko o naszej determinacji. - To już coś zrobiliście? - Oczywiśćie. Najpierw wykorzystaliśmy zaawansowane technologie komunikacyjne i prezydent Obama odbył wideorozmowę z Putinem. Jak mówi przysłowie "raz zobaczyć to więcej niż sto razy usłyszeć" i Putin nie może udawać, że nie widział jak Obama wyraźnie pogroził mu palcem. W porównaniu z niegdysiejszymi rozmowami telefonicznymi to o niebo mocniejszy środek nacisku i nie zawahaliśmymsię go użyć. - To imponujące, ale czy to wystarczy? - Nie wystarczy. I dlatego prezydent Obama w odpowiedzi na chaotyczną odpowiedź Putina, że Rosja rezerwuje sobie prawo interwencji w ochronie swoich interesów, z całą mocą podkreślił, że również rezerwuje sobie prawo tak częstego grożenia palcem przez ekran jak będzie tego wymagała sytuacja. Widziałem zapis tej telekonferencji i wiem, że na Putinie zrobiło to duże wrażenie.
- Poślecie tam wojsko? - Nasze wojska już są tam gdzie być powinny i Putin zdaje sobie sprawę z tego, że jeżeli zechce posunąć się chociażby o kolejne 1200 km lądem lub 600 km morzem to napotka na formacje naszych sojuszników w Polsce i Turcji i to skutecznie powstrzymuje jego zakusy. Z resztą w dzisiejszych czasach mamy dużo skuteczniejsze środki nacisku, głównie gospodarczego i na nich się skupimy. 
- Czyli sankcje gospodarcze! Konkretnie jakie? - Po pierwsze namawiamy kraje członkowskie do zaprzestania importu wódki rosyjskiej. Po drugie rozmawiamy z producentami filmowymi, aby w kolejnym odcinku Bonda, agent nie zamawial już rosyjskiego kawioru z jesiotra i zadowolił się norweskim ersatzem z ryb łososiowatych. To na początek, ale myślimy o kolejnych krokach. Gdyby sankcje nałożone na kawior nie wystarczyły, pomyślimy o produktach pierwszej potrzeby. Mamy tu pewne pozytywne doświadczenia, z czasów kiedy podczas wojny w Iraku amerykańskie restauracje wykreśliły z menu french fries, zastępując je liberty fries. Putin z pewnością pamięta, że Francja do tej pory liże rany po tej zdecydowanej akcji. - Zalecicie wstrzymanie importu ropy i gazu? - Poważnie rozważamy ten krok, ale decyzję podejmiemy dopiero po analizach ekspertów. Niewykluczone, że gwałtowne wstrzymanie importu ropy mogłoby doporowadzić do załamania produkcji świec, które zalecamy wystawiać w oknach jako moralną formę nacisku, z którego rezygować nie chcemy, a jak wiadomo świece robi się z ropy naftowej. To z resztą pokazuje zagubienia Putina, który jest skazany na porażkę. Wysyłając nam ropę de facto wspiera ruchy moralnego protestu - mój rozmówca wydawał  się być zadowolony z tego sprytnego rozwiązania.
- To wszystko ? - Ależ skąd! Wdrażamy program sankcji w całych branżach przemysłu. Zaczęliśmy od przemysłu filmowego, z którym Putin musi się liczyć. Amerykańskie  kino akcji to ważna część repertuaru rosyjskich kin i telewizji i Rosja nie może pozwolić sobie na konflikty na tym polu. Mocne słowa naszych aktorów, które padły podczas gali Oskarów wyraźnie podkopały morale rosyjskich wojsk. Niewykluczone, że pójdziemy za ciosem i poprosimy ulubieńców rosyjskiej widowni Stevena Seagala i Chucka Norrisa aby wzięli udział w kolejnej telekonferencji Obamy z Putinem i również pogrozili mu palcem a nawet uderzyli na wizji pięścią w stół.
- Czy należy spodziewać się zaczepnych działań ofensywnych? - Ależ one już trwają - oburzył się mój kontakt. - Jesteśmy obecnie w fazie ofensywy dezinformacyjnej, która jest wojną agentów wpływu namierzoną na dezinformację przeciwnika i mamy już pierwsze sukcesy. Putin wydaje rozkazy militarnych działań swoim wojskom, które te wykonują, mało tego, może to sobie potem wyczytać w meldunkach a nawet zobaczyć w telewizji jak jego okręty blokują, uzbrojeni po zęby komandosi zajmują, czołgi kręcą lufami a transportery dowożą posiłki a tymczasem my na konferencjach polityków i w mediach wciąż zadajemy pytanie czy użyje wojska i naradzamy się co zrobimy gdyby użył. Dla Putina musi to być cios i prestiżowa porażka, że żadne z jego działań zbrojnych nie zasłużyło sobie na taką nazwę. Co innego robi a co innego słyszy od nas i musi być kompletnie zagubiony. Nic dziwnego, że idzie dalej od porażki do porażki. To zagubienie doskonale dostrzegła kanclerz Merkel, która zauważyła, że Putin już jest jakby "oderwany od rzeczywistości". Sam się przecież nie oderwał - to wynik naszej ofensywy. 
- Co jeszcze może zrobić świat zachodni? Do zrobienia jest wiele. Obecnie pracujemy nad minami naszych polityków, ktorzy korzystają z porad doradców wizerunkowych i intensywnie ćwiczą eskalację wariantów. Od miny "troska", poprzez "poważne zaniepokojenie" do "oburzenia".  Z ciekawymi propozycjami wychodzą nasi sojusznicy. Francja na przykład zagroziła odcięciem rosyjskich oligarchów od Lazurowego Wybrzeża a nawet (sezon zimowy wciąż trwa) od Courchevel. Putin dwa razy się zastanowi zanim zdecyduje się zrezygnować z Saint Tropez na rzecz Sewastopolu. Francuzi są w tej sprawie bardzo pryncypialni i stawiają rzecz jasno - żadnej żonie, córce ani kochance Putina czy jego dworzan nie zostanie sprzedana więcej niż jedna torebka Louis Vuitton, jedna para butów Louboutin i jedna chustka Hermes. Mają z resztą w tej sprawie duże doświadczenie, bo jak wiadomo, córki, żony i kochanki dyktatorów arabskich i afrykańskich nigdy nie mogły lczyć na pobłażliwość w tej kwestii. 
- To faktycznie dużo. Co z naciskami dyplomatycznymi? Podobno w 1994 roku Anglia i USA razem z Rosją zagwarantowały Ukrainie bezpieczeństwo w zamian za rezygnację z broni jądrowej. Jak zamierzacie wypełnić to zobowiązanie? - Dziękuję za to pytanie, bo ta sytuacja najlepiej pokazuje naszą determinację. Nie spoczniemy póki tego zobowiązania nie wypełnimy. Już kiedyś w Jałcie czyli na Krymie, w podobnym składzie umówiliśmy się  z Rosjanami, że wspólnie gwarantujemy przeprowadzenie w Polsce, Cechoslowacji i jeszcze kilku krajach wolnych wyborów i już po 40 latach to się stało. Słowo jest słowo. Jesteśmy również w stałym kontakcie z dyplomacją watykańską. Wiemy, że Ojciec Święty już się modli za pokój na Ukrainie ale nasi wysłannicy próbują nakłonić Jego Świętobliwość aby modlił się jeszcze mocniej i wydaje się, że w tym zakresie są spore rezerwy. 
- Dziękuję, bardzo mnie Pan uspokoił.

piątek, 28 lutego 2014

Niemiecki zboczeniec dybie na posła Protasiewicza

Alergia naszych posłów na niemczyznę jest rzeczą naturalną i dziwić sie nie ma czemu. Posłowie to ludzie poważni, zazwyczaj w poważnym wieku, a wiek ma swoje prawa, w tym te do trwania przy ludowych mądrościach, że ani starego konia nowych sztuczek uczyć nie należy, ani drzew przesadzać a już na pewno czym skorupka za młodu nasiąknie tym trąci.
 
1. Poseł Protasiewicz był akurat trącony i słysząc znaną mu z dzieciństwa mowę wroga pojechał Pawłowem i zareagował odruchem wyuczonym. Polak generacji posła Protasiewicza pierwszą ekspozycję na język Goethego przeżył już w latach 60-tych przyswajając sobie tylko klika ale za to jak widać na zawsze przydatnych, najczęściej używanych przez wrogów Janka Kosa i Hansa Klossa zwrotów. Zestaw podstawowy to w kolejności alfabetycznej: hände hoch, heil Hitler, raus i schneller. Lingwiści z zamiłowania wzbogacali swój leksykon o: ausweis bitte i polnische (rzadziej komunistische) banditen.

2. Według statystyk oglądalności prowadzonych przez Instytuy Kinematografii polskiej, poseł Protasiewicz obejrzał już przed ukończeniem lat ośmiu obejrzał trzykrotnie wszystkie odcinki pancernych i Klossa, aby potem, przez kolejne 40 lat, trzymając się rzymskiej maksymy repetitio mater studiorum est przynajmniej raz do roku, czy to w okresie letnich powtórek, czy to o dziewiątej w regularnym teleranku recytować na żywo z pamięci wszystkie dialogi.

3. Dało się jednak zzauważyć w pamięci posła Protasiewicza pewną lukę. Wynikającą zapewne z przerwy w ćwiczeniach w pierwszych latach III RP kiedy to na mniej więcej trzy lata i pancerni i Kloss zniknęli z ekranów jako ideologicznie niewłaściwi lektorzy języka i proszę, wystarczyło aby poseł Protasiewicz zapomniał, że do każdego Niemca należy się zwracać Fryc i ani razu nie użył tego pieszotliwego zdrobniena od imienia Fryderyk.

4. Doskonała jakościowo, chociaż skromna ilościowa znajomość języka naszego głównego partnera handlowego kazała się posłowi Protasiewiczowi w kontakcie z rozmówcami skupić jedynie na słowach, które jego polskie ucho wychwytywało. Całkiem niewykluczone (czekamy na taśmy prawdy, chociaż trudno się spodziewać aby wróg szybko zechciał nam zwrócić czarną skrzynkę z zapisem przebiegu katastrofy posła Protasiewicza), że pozbawiony wrażliwości krzyżacki funkcjonariusz powiedział na przykład "gehen sie bitte raus", co znaczyłoby jedynie "proszę aby Pan wyszedł", ale przecież można się spodziewać po programach szkoleniowych dla krzyżackich celników, że zostaną uczuleni aby w kontaktach z posłem Protasiewiczem używać zdań nie zaiwerających trudnych historycznie słów. Swoją drogą ciekawe jak sobie radzą przy kontrolach na bramkach kiedy czasami coś zapiszczy i domagają sie aby ... hmmm no właśnie ... hände hoch?
Nic Niemca nie tłumaczy, bo jeżeli mógł się poseł Protasiewicz kilku słów nauczyć to i Niemiec po wcześniejszych doświadczeniach komunikacji z naszym innym zasłużonym posłem Rokitą winien był wyciągnąć wnioski. Ale skąd.

5. Przyznajmy, że i serce i rozum nasz jest po stronie skrzywdzonych i tylko poprawność polityczna nie pozwala przyznać, że każdy z nas by chętnie powyzywał Niemca od nazistów. Ale trudno, nie wolno.
Zupełnie natomiast nie podzielam pełnych oburzenia komentarzy polityków i dziennikarzy, że to kompromitacja i wstyd, że po 25 latach freundschaftu posłowi Protasiewiczowi wszystko się kojarzy z panzerfaustem i Brunnerem. Otóż wy się przestańcie martwić. Ja Wam się dziwię, że się tak martwicie zamiast się cieszyć. Mogło wypaść to wszystko dużo, ale to naprawdę dużo gorzej. Łaska boska, że pojemność zwojów pamięci posła Protasiewicza okazała się na tyle ograniczona, że po zasejfowaniu wyżej wspomnianego leksykonu wojennego, nie zostało już w nich miejsca na drugą falę niemieckich doświadczeń językowych, które było niezawodnie udziałem posła Protasiewicza przez całe lata 80-te czyli w złotych czasach videokultury. 

6. Wówczas nie tylko raus by mu się źle kojarzyło, ale również pozornie neutralne słowa i ciągi zdaniopodobne w rodzaju ... zaraz, jak to szło? Ja, ja, weiter, weiter, noch mal, schneller (aha! jednak są podobieństwa) wypowiadane najczęściej do panów, którzy mundury zapewne zostawili w szatni, za to najczęściej mieli na sobie skarpetki i zegarek. Dobrze się stało, że poseł Protasiewicz poczuł się jedynie prześladowany przez nazistę, a mógł przecież opowiedzieć na konferencji prasowej o bezprecedensowym przykładzie molestowania polskiego dyplomaty, przez lubieżnego celnika którego podczas kontroli jedynie zapytał czy zna Teresę Orlowski.

Tak czy owak języki warto znać, więc tytułem przypomnienia na koniec przydatne rozmówki niemiecko - polskie.