środa, 25 czerwca 2014

Chcem byc selebrytom.

Dobrze. Przyznam się. Zazdroszczę. Ścianki? Nie. Długie stanie i błyskanie po oczach mnie męczy. Stałej obecności w Gali, Vivie, na Pudelku i Na językach? Nie. Lubię trudniejsze wyzwania. W czasie mojego życia korporacyjnego zaliczyłem i okładkę Pulsu Biznesu i rozkładówki w Rzepie. Jak zacząłem grać w polo zaznałem sławy większości kolorowych magazynów - nic z tego nie wynika, dla mnie osobiście lekkie żenua. Obecnie unikam.  Że niby lekka dobrze płatna robota, co to nie orzą i nie sieją jako ptacy niebiescy? Po pierwsze żadna lekka - jakby mi ktoś kazał codziennie "bywać" na "pokazach" "luksusowych marek", otwarciach "salonów", galach "wręczania prestiżowych statuetek" nie ma takich pieniędzy, za które bym to zrobił. Po drugie z tą płatnością - uwierzcie, nie ma karkulacji - z bycia selebrytom przez trzy do pięciu sezonów (to już max)  nie da się dożyć do emerytury, a obciach przy wertowaniu kartek i screenshotów sprzed pięciu lat zostaje na zawsze.
To czego zazdroszcze to możliwość bycia kim się chce. Selebryta może być kim mu się zachce i to od razu. Może na przykład zostać aktorem - aktorką już jest Monika Pietrasińska a ma zostać Patrycja Pająk. Może zostać modelką - tutaj ikoną branży jest Natalia Siwiec. Może zostać piosenkarką - tu lista jest długa. Może zostać projektantem mody. Stylistą. Kreatorem. Mody, fryzur lub stylu. Wszystkim może być. Kiedy chce może się przebranżowić z modelki w aktorkę, z piosenkarki w projektantkę. 
Mnie się głupiemu wydawało, że przypisanie sobie jakiejś profesji powinno mieć jakiś związek z wymiarem ekonomicznym takiego przypisania. Jestem fryzjerem, strzygę ludzi, płacą mi za to, w zasadzie robię tylko to, albo robię i inne rzeczy ale żyje z nożyc i grzebienia - ok, to rozumiem. jestem fryzjerem. Jeżeli mi ma w czymś pomóc ewolucja słowna zakładu w kierunku studia, fryzjera w kierunku kreatora i fryzur w kierunku hairdo, ok też rozumiem. Mam też wiele zrozumienia dla artystów sztuk pięknych - obrazu jeszcze żadnego nie sprzedali, ale jeżeli mają faktycznie w piwnicy kilkadziesiat płócien czekających na odkrycie (oby za życia) chapeau bas! Niech tam się przedstawiają "jestem malarzem". 
Ale co fakt zrobienia sobie dwustu półgołych zdjęć, z zasady publikowanych jedynie na własnym fejsie, od święta zdobiących kalendarz marki opon lub buldożerów wg twórczego schematu ona goła, opcjonalnie lekko umazana smarem siedzi w kabinie dźwigu, a obok cztery felgi i łyżka koparki , za którą to sesję" dostała 1000 złotych i zwrot kosztów dojazdu do Kielc, a "kontrakt" tego rodzaju trafia jej się trzy razy w roku - takie osiągnięcie chyba, czy ja wiem, nie upoważnia do nazywania się modelką? Okazuje się, że upoważnia. I jeżeli zainteresowana ogłosi się, że jest modelką a na pytanie czym się zajmuje odpowiada "z pozowania" - a da się z tego żyć? "hihihihih, no wiesz, nie bardzo" - to żyjacy z opisywania selebrytów zgodnie przykładowo potwierdzą: modelka Natalia Siwiec.
Czy projektant mody, której nikt nie chce kupować. Ani w przeszłości. Ani teraz. Albo nawet sprzedaje rocznie pięć kompletów żakiecików w zaprzyjaźnionym butiku bez nabijania na kasę fiskalną, to nie może się nazywać jakoś inaczej? Znaczy on projektant i YSL też projektant? My projektanty? No kurna, nie ukrywam że zazdroszczę.
Czytam, że Jola Rutowicz już bez różowego konia podejmuje próbę powrotu do szołbiznesu - wnioskuję zatem, że już w nim była. Rodowicz robi w szołbiznesie i Rutowicz. My dziewczyny z szołbiznesu. No to chyba pani Maryli trochę głupio - może liczyć co najwyżej na to, że o niej napiszą Gwazda a o Joli gwiazdka, ale  jak na 45 lat kariery i zylion sprzedanych płyt to chyba mało?
Aktorstwo. Ach!. Być jak John Malkovich albo chociaż być jak Monika Pietrasińska. 
Czy ja też mogę być aktorem? Chciałbym i moim zdaniem zasługuję. Mam może trochę wintedżowe ale za to osiągnięcia. W 1985 ze spółdzielni studenckiej Plastuś dostałem zlecenie na noszenie szaf w telewizji. Na korytarzu zaczepił mnie pan piąty reżyser i w jakimś słusznym ideologicznie serialu wojennym,  gniocie potwornym, dostałem rolę - na wypłacie było napisane "faszysta trzeci".
Najbardziej zdrowo zazdrościć jest talentu. To taka zdrowa zazdrość. Zazdroszczę Blechaczowi. Zazdroszczę Lewandowskiemu. Obu bez złości, zawiśći i złych intencji bo przecież ani piłkarzem ani pianistą nie jestem. Ale najbardziej zazdroszczę ludziom renesanu - ludzi wielu talentów gdy czytam, że ktoś jest modelką, prezenterką, aktorką i projektantką w jednym to siadam i płaczę. 
To, że ktoś kocha autopromocję rozumiem. To, że ma prawo do złudzeń, że coś z tego wyniknie jego prawo. Może nawet wynika. Kwestia punktu odniesienia. Jeżeli modelka-prezenterka-aktorka pochodzi z Dziędzielina Dolnego, to dla koleżanek, które zostały w domu i pracują na poczcie, możliwość darmowych posiłków na promocji szamponu jawi się jako sukces. Koleżanka z poczty może nie rozpoznaje podorobionych torebek LV i rolexów z Tajlandii. Ale czemu panie i panowie żurnaliści uczestniczą w tym cyrku i próbują nas przekonać abyśmy dołączyli?   
 

wtorek, 17 czerwca 2014

Ą i ę

Okropna jest ta hipokryzja na temat formy. Co do tresci rozumiem, ze nie bedzie jednej interpretacji - dla jednych "odpowiedzialni funkcjonariusze Panstwa", dla innych "polityczna mafia", ale co do formy? Przeciez wszyscy w prywatnych rozmowach w cztery oczy uzywamy takich form ekspresji jak panowie Belka i Sienkiewicz. I nie tylko mezczyzni. Kobiety moze innych, ale jednak. Nie wierze, że Panie Kolenda i Olejnik nigdy w prywatnej rozmowie nie okreslily zadnej "kolezanki" okresleniem "glupia cipa" (zamiast głupi ch...) , nie odnotowaly, ze inna "kolezanka" ma grubą dupę (zamiast małego ch..ka), nie skomentowały czyjegoś stanu emocjonalnego kolokwializmami w rodzaju "chyba ją\jego poje...ło/osrało względnie popier...ło" . Jeżeli wierszowane powiedzenie ch... d... i kamieni kupa kogoś oburza, to musi żyć na księżycu. Powiedzonka w rodzaju sranie w banie, chuje-muje dzikie węże  i inne podobne każdy zna i każdy raz na 100 rozmów ich użyje. Może nie na przyjęciu u ambasadora, ale przy wodeczce może się zdarzyć. Mamy mundial więc analogia futbolowa. Po sukcesach polskich piłkarzy w latach 70-tych ukazała się komiksowa opowieść o tychże. Na obrazkach cudnej urody, na których Robert Gadocha srzelał na bramkę i piłka trafiała w słupek, dymek z "pomyślał sobie" unosił się nad głową bohatera ze słowami "a tak niewiele brakowało do szczęścia" - nie było mnie przy tym, ale jestem pewien, że pomyślał i pewnie powiedział coś zupełnie innego, bliższego sążnistemu k...a mać. W tym samym czasie zrobiono eksperyment i na ligowych stadionach zamontowano mikrofony kierunkowe. Biedni piłkarze co chwila gryźli się w język komentując zagrania rywali, niecelne podania partnerów i decyzje sędziów. Pani Kolendzie wydaje się, że jak dwóch facetów umawia się, że podstawią nogę trzeciemu to omawiają to słowami z ą i ę. Po części. Roman Bratny kiedyś dodefiniował to tak: pełna kultura, ą i ę. Pardą pierdolę. Życie.

środa, 4 czerwca 2014

Na 4 czerwca - wolność a moje trampki.

Tekst dedykuje mojemu synowi Maciejowi, który  zbiegiem okolicznośći właśnie teraz ostatecznie został dorosłym, broniąc pracę magisterską. 


Moja wolność nie przyszła 4 czerwca 1989 roku. Przychodziła pomalutku, małymi kroczkami przez całe lata 80-te. Przychodziła, powiedziałbym - w punktach. 

1. Zaczęło się od muzyki. "Płyta z zachodu" to było marzenie. Pierwsze dwie kupiłem sobie w wieku 12 lat. Deep Purple. Machine Head i Fireball. Teraz myślę, że ważniejsza od wytloczonych na niej kawałków była wolność wyboru tego ulubionego i puszczenie sobie go kiedy się chce. 
2. Płyty były jednak drogie i jedynym sposobem aby mieć do nich dostęp okazało się mieć ich nie pięć czy dziesięć a sto. W wieku 14 lat zostałem jednym z kilkudziesięciu handlarzy muzyką, którzy sprowadzali płyty, wymieniali płyty, kupowali płyty i sprzedawali płyty. Najpierw na Wolumenie. Potem na Spójni. Potem w soboty na Spójni a w niedziele na Skrze. Od 17 roku życia nie miałem wolnego weekendu. Ale miałem płyty. I wolność ułożenia sobie z nich repertuaru wg własnego uzania. 
3. Potem były ciuchy. Nie chciałem się ubierać w to szare barachło, które rynek handlu uspołecznionego rzucał od czasu do czasu na rynek. Modnie było co prawda ubrać się w abnegackie moro i buty z jedność łowieckiej, ale dżinsy, tenisówki, koszulki polo - to już "musiało" być "stamtąd". 
Moi rodzice zarabiali po 30 dolarów miesięcznie. Dżinsy kosztowały 20. Adidasy, te prawdziwe - nie mniej niż 40. Te bardziej wypasione bo ze skory a nie z ceraty nawet dwa razy tyle. Sprawy potoczyły się identycznie jak z płytami. Wysiłek pozwolenia sobie na oryginalne tenisówki z zachodu był tak wielki, że nie miałem wyboru - zostałem handlarzem butów, ciuchów, sprzętu sportowego. Daleko mi było do remebertowskich tuzów, ale w skali Skry i Spójni, razem ze Sławkiem, Jankiem i innymi mieliśmy całkiem zgrabne stoiska, z asortymentem dynamicznie dopasowywanym do potrzeb rynku. Z inwestycjami w stoliki i łóżka polowe. Z podziałem ról. Pobudka szósta rano. Albo nawet bez spania bo przecież z Hybryd, Parku czy Remontu wracało się o piątej. Autobusem z plecakami i torbami. Rzadziej pożyczonym od rodziców maluchem. Z czasem własnym maluchem. Od pucybuta z pospiesznego A do milionera w 126p. Żadnego wolnego w weekendy między 6 rano a 16. Przez pół liceum i całe studia. Ale ta praca oznaczała wolność. Wolność od 30 dolarów miesięcznie moich rodziców bo sam zarabiałem 100. Dla 19 latka w 1982 to jak dzisiaj 10 tysięcy złotych. Król życia. Wolność od szarości Praca, która pozwalała wymienić wysilek i pomyslowość na kolorowy świat i ograniczoną , ale jednak przynależność do lepszego, wolnego świata. Status symbole tej wolnośći to było 50 złotych na zapłacenie kortu, nawet codziennie jak przyszła ochota (oczywiście w dni powszednie) rakieta tenisowa Donnay i adidasy grand prix. Powiew zachodu. Kiedy zaczęły się pojawiać grandprixy produkowane na licencji w Bułgarii od razu przestały być cool. Liczyły się te made in west germany. Od biedy francuskie. W 1984 kupiłem sobie po raz pierwszy adidasy stan smith - drogie były cholery bo cale ze skóry. Takie same kupiłem sobie wczoraj. I dało mi to do myślenia. A myślę sobie tak ... 
4. Wejście w posiadanie "zachodniej rzeczy" to było przeżycie. W każdym aspekcie. Pudełko. Polska ludowa, w której byłem przekonany, że "tak będzie zawsze" siłami przemysłu socjalistycznego nie potrafiiła wyprodukować ani takiej tektury, ani równo jej przyciąć, ani zadrukować. Jak mówił nieco wczesniej towarzysz sekretarz "Gdybyśmy mieli cienką blachę moglibyśmy eksportować więcej konserw ale nie mamy mięsa". Nie tylko butów takich dla polskiego nastolatka Polska ludowa zrobić nie umiała. Już przy pudełku zaczynały się schody.



5. Dokładnie tak jak dzisiaj, po otwarciu pudełka ukazywały się ... buty? - zapytacie ... gdzie tam. Butów owiniętych w delikatną jak poranna mgła bibułkę widać nie było. Jeżeli kiedykolwiek w zyciu zaobcowałem z pojęciem luksusu rozumianym jako absolut to było właśnie wtedy. Taka ekstrawagancja! Pomyślcie! Jakiś nieznany mi człowiek, wyprodukowane dla mnie buty, za które wdzięczny mu byłem i za kolor i jakość skóry i nawet sznurówek, za model, za design, za wszystko ... zechciał się jeszcze tak natrudzić, że do tych butów dodawał pudełko i zawijał te moje status-symbole w muślin bibułki.



6. Jak wszystko stamtąd, moje nowe adidasy Stan Smith pachniały. Zapachem nie osiągalnym w domach towarowych centrum. Tu cuchnące pcv relaksy. Tam poezja zapachów skóry zatopionej w gumowej podeszwie adidasów, pumy i dużo później nike. Zupelnie odwrotnie niż w wierszu "tam bezrobocie , strajki, głód - tu praca, natchniony traktor". Zapach wolności.



7. Moja wdzięczność do kapitalisty, który te buty wymyślił, wyprodukował i swojej łaskawości zechcial sprzedać byla tak wielka, że umykało mojej uwadze, że bylem wówczas dzikim żyjacym w dżungli. Obiektem pożądania były dla nas, dzikich śmieci stamtąd. Dzieci dumnych Polaków, co to pod Kircholmem i Samosierrą. Dzieci rodaków Kopernika i Curie Sklodowskiej w ramach hobby kolekcjonowały a to (oczywiśćie puste) paczki po papierosach, puszki po cocacoli, z butelek po koniaku kurwazje kurwawypije robili w prezencie dla rodziców lampy na zajęciach zpt, dziewczynki układały w klaserach opakowania po czekloladach lindt, vanhouten i cadbury. Do tej samej kategorii pożądanych śmieci należało moje pudełko. Prędzej by mi ręka uschła niż bym je wyrzucił. Pudełko po zachodnich trampkach służyło latami jako użyteczny pojemnik na zdjęcia, skarpetki, domowe rachunki. Duża wygoda. Kto miał takie pudełko nie musiał jeździć do Ikei, której przecież nie było, aby kupić sobie designerskie segregatory - miał pudełko z zagranicznej, równo przyciętej i równo zadrukowanej tektury. Był czlowiekiem zachodu.     
8. Za posiadanie tenisówek stan smith i pudełka po nich nie wsadzano do więzienia, ale ich obecność w moim życiu była jawną kontestacją systemu. Systemu, który miał trwać wiecznie. Systemu, w którym wybór polegał na akceptacji szarości lub szukaniu sposobów ucieczki ze świata relaksów, programu I polskiego radia i kolekcji domów centrum. Nie wiedziałem tego wtedy, ale wiem teraz, że na tych bazarowych stoiskach i w słuchawkach na uszach przy swojej damie pik, a potem msh 101, uczyłem się wolności a raczej zarażałem się nią. Nikt mi nie powie czego mam słuchać. Nikt mi nie będzie mowił jak się mam ubierać. Nikt mi nie będzie ograniczał możliwości zarabiania i wydawania na to co w danej chwili dla mnie najważniejsze. 
9. Nie czułem wtedy, że robię coś wyjątkowego. Wielu moich kolegów działało na tych samych zasadach. W kilku jechaliśmy weekendowym świtem z gratami na bazar. Na miejscu spotykaliśmy takich samych jak my. Dziwili mnie raczej ci , którzy tego nie robili. Każdy mógł. Próg wejścia był najniższy z możliwych, a właściwie go nie bylo. Za handlowanie płytami na bazarach i klubach studenckich nic nie groziło. Perskie jarmarki, wolumeny, spójnie i skry były jedynymi w Polsce specjalnymi strefami ekonomicznymi - wolno było w zasadzie wszystko. Nikt nie sprawdzał ile płyt, par trampek, dżinsów, paczek papierosów czy butelek piwa (bo nasze stoisko było wielobranżowe) sprzedałem przez weekend. Podatków od tego nie było. Zacząć można było od plecaka piwa warka po 3,50 kupowanego w supersamie o siódmej rano  i sprzedawanego po dychu na Skrze.  Możliwości rozwoju były nieograniczone. To my w liczbie kilkudziesięciu, więc ciężko przyporządkować sytuację jednej osobie daliśmy narodowi pierwsze kurtki puchowe sprzedawane na giełdzie narciarskiej na Okrąg. Jakie Gosie Baczyńskie i Zienie? To w połowie lat 80-tych połowa warszawskich celebrytów i tych "co się liczyli" towarzysko jechała na narty w puchówkach uszytych przez Sławka, Janka, Marcina, mnie i jeszcze kilku. To był dopiero dyktat mody. Koszule zapinane w skos, Kozaki muszkietery. A nawet wkład w język i kulturę. Wierzcie lub nie ale to nasza grupa kilku warszawskich handlarzy, i znpwu może to byłem ja, a może Sławek, a może Marcin - wymyśliła polskie określenie na velcro czyli ... rzepy, sprzedając pierwsze zapinane w ten sposób buty puma.
10. Wtedy zrozumieliśmy, że wolność to stan umysłu. Nasza wolność nie była zupełna, ale była oceanem w porównaniu z sadzawkami, w których siedzieli nasi rówieśnicy, którzy woleli wtedy spać w sobotę do 11 i gardzili nami "handlarzami". Niemal wszyscy, którzy stali ze mną wtedy upał i mróz na bazarze jakoś się w życiu ustawili. Może i sprytem. Ale przede wszystkim pracą. Przez sześć lat studiów każdy weekend bylem na bazarze i każdy dzień powszedni robiłem w spółdzielni plastuś. I w oczach moich kolegów byłem "bogaty". 
11. Kiedy oglądam dzisiaj moją nową, siódmą a może dziewiatą parę takich samych tenisowek stan smith myślę sobie, jak długą drogę przeszliśmy i jak to dobrze, ze dla dzisiejszego nastolatka ich zakup nie jest już wydarzeniem, a pudełko trafia na śmietnik. Że może sobie je kupić, podobnie jak dżinsy i puchową kurtkę - wszystko razem do kupy za jedną, nawet najniższą, nawet pierwszą pensję. W 1989 roku miałem swoją małą działalność gospodarczą, ale równolegle poszedłem do pracy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Moja pierwsza miesięczna pensja (która nie zmieniła się przez 12 miesięcy) wynoisła 47.500 zlotych. Dolar kosztował 9500. Nie zarabiałem więc nawet pięciu dolarów. Moi koledzy niekoniecznie mieli swoje firmy - w koncu nie każdy musi być "przedsiębiorczy" jakoś musieli za to zyć. Na trampki stan smith musieli wtedy pracować prawie rok. Wczoraj zapłacilem za nie 349 złotych. Trudno mi wysłuchiwać tych, którzy pletą brednie jak to wszystko źle, że wszystko na gorsze i że młodzi mają trudny start. A ja miałem łatwy?



12. Możliwość zarabiania pieniędzy, zdobywania doświadczeń, bycia wolnym również od niewoli ekonomicznej była dla nas blogoslawieństwem. Uszom nie wierzę jak słucham jakim to przekleństwem jest dla wielu konieczność wyjazdu za pracą i robota na zmywaku w Londynie. Wszyscy byliśmy z tzw. inteligenckich domów, wszyscy na studiach. Stanie na bazarze w śnegu i słońcu byc może nie bylo na miarę naszego wykształcenia. I być może dla Ojczyzny też byloby lepiej gdybyśmy w tym czasei konstruowali statki kosmiczne - ale robiliśmy to co bylo można aby dać wolność sobie, potem swoim rodzinom. I tak niechcący zbudowaliśmy kapitalizm i daliśmy wolność nawet tym co woleli wtedy i dzisaij spać do południa. 
Bo wolność jest w Tobie i nie dziw się, że jeśli jej  tam nie znajdziesz - nie będziesz wolny. Ale to już Twój wybór.