niedziela, 15 września 2013

Nowe dresy Króla. Wersja 2013.

1. Pan Fornalik po meczu z San Marino wypowiedział się, że "wykonaliśmy plan". W mediach nadal królują statystyczne układanki pt: nasi jeszcze mają szansę w znanym i lubianym stylu "jeżeli Niemcy przegraja 0:7 z Wyspami Owczymi, a Andora wygra z Włochami różnicą piętnastu bramek, to nasi wchodzą do baraży, które wygrywają jeżeli wcześniej Malta pokona Hiszpanię na wyjeździe". Kocham polską piłkę za jej totalną wirtualność. Wszystko w niej jest łudząco podobne do prawdziwego futbolu, z tą jedynie różnicą, że to wszystko na niby. Nasi piłkarze są podobnie nażelowani do Włochow i Hiszpanów, a tatuażami biją na glowe Anglików i Francuzów. Tamci jeszcze umieją grać w piłkę, ale nie wymagajmy za wiele. Mamy też wielkie wydarzenia sportowe w postaci meczów eliminacyjnych , np. z San Marino właśnie podczas których dziennikarze i eksperci zaproszeni do studia ze śmiertelną powagą analizować będą zmagania facetów, którzy zarabiają roczny budżet przeciętnej krajowej gminy z fryzjerami, kasjerami i mechanikami samochodowymi. Pan Biedronka za to wszystko płaci i może nawet jest zadowolony, bo jak widać klient krajowy nie ma potrzeby prawdziwego futbolu - wystarcza mu ten nażelowany. I dobrze. Bo gdyby żelu zabrakło tylu dziennikarzy i ekspertów staciłoby robotę. 

2. Wiecznie dobrze zapowiadający się Robert Kubica, znowu sobie coś urwał, albo coś się zepsuło, albo inni pojechali minimalnie szybciej. Religijny kult Kubicy trwa nadal. Czemu - nie wiadomo. Facet został hybrydą Hermaszewskiego (taki kosmonauta) i Jana Pawła (wysoki rangą duchowny) *) po tym jak został pierwszym-polakiem-w-F1. I chwała mu za to, bo to już faktycznie wiele. Potem nawet ze trzy razy przez dwa lata stanął na podium. Brawo. Ale droga na Olimp wciąż była daleka, bo F1 to taki sport, w którym zapamiętuje się tylko mistrzów świata, tym bardziej, że specyfika dyscypliny sprawia, że niektórzy zostają nimi po kilka razy, więc nawet jednorazowy sukces nie rzuca nikogo na kolana. Tam. Nie u nas. U nas rzuca, że "nasz" dojechał drugi w jednym z wyścigów, a na koniec był szósty. 
Potem nasz as kierownicy wykazał się mega głupotą, która wyliminowała go z dalszej pracy w F1 najpierw fizycznie (po ludzku trzeba mu współczuć, ale to nie znaczy przymknąć oczy na głupotę) a potem biznesowo. F1 to biznes. Aby Kubica mógł się pościgać włożono w niego miliony. Ponad wszelką wątpliwość nałożono na niego obowiązek nie podejmowania ryzyk, które mogą tej inwestycji zaszkodzić - obojętnie czy w formie umowy czy w sposób dorozumiany. Tak jak Gortatowi nie wolno jeździć na nartach, a piłkarzom zakazuje się wielu przyjemności - w kontrakcie. Taki standard. Kubica, który mając zobowiązania wobec stajni F1 poszedł pościgać się skodą w powiatowym wyścigu w słonecznej Italii jawi się ewentualnemu pracodawcy jako miłośnik rosyjskiej ruletki - my w niego znowu zainwestujemy miliony, a on się zapisze na walkę byków, bieg na szczudłach czy rajd Monte Kalwaria, w którym zderzy się z mazowiecką krową i tyle będzie z naszej inwestycji. Okazał się niedojrzały biznesowo do tego sportu, w którym oprócz umiejętności kręcenia kólkiem dziś, trzeba jeszcze mieć umiejętność zrozumienia, że sezon, że kontrakt kilkuletni, że ścieżka kariery, itd ...
Kolegom z pracy, w rodzaju np. Krzysztofa Hołowczyca niezręcznie jest to powiedzieć wprost. Mogliby to powiedzieć dziennikarze, ale ci wolą zachwycać się "wielkim powrotem" podczas którego "zdeklasował rywali". Bez wnikania w poziom rywali występujących w wyścigach powiatowych. Trcohę tak jakby zachwycać się że Messi okiwał wszystkich obrońców drużyny Neptun Końskie. Zuch.

3. W środowej "Polityce", czyli na dwa dni przed chwilą prawdy przeczytałem, że nasi wygrają z Australią w tenisa. No może nie wprost, ale to że są faworytami to było jasne. Nie wiadomo dlaczego bo tamci parę razy ten puchar zawieźli do domu, swoich Fibaków mieli kilkudziesięciu, a Janowicze rodzą się im co pięć lat. Autor artykułu skupiał się (ale nie był sam, słyszałem w radio podobne opinie) na tym, jak to będzie już fajnie, gdy będziemy w tej najlepszej 16-tce. Tak trochę dużymi literami - AWANSUJEMY DO GRUPY ŚWIATOWEJ, a małym druczkiem na samym dole "o ile wygramy z Australią. Recepta na sukces miała tkwić w "nawierzchni" - otóż nasi wybiorą nawierzchnię ziemną, na której grają, że hoho, a kangury na takiej nie umieją, że ni huhu. Dlatego faworyt to orzeł biały.

Nasz przewodnik po świecie tenisa dzieli się z nami również tenisową kuchnią ...

Jak się okazało ani jedna (nawierzchnia) ani druga (gra deblowa) daviscupowa prawda nie zadziałała nad Wisłą. 
Siostry Radwańskie i Janowicz to znakomici sportowcy. Chwała im za to, że są blisko czubka. Ale jeszcze na niego nie weszli. Nawet jeżeli nigdy nie wejdą i tak odnieśli sukces. Radwańskie mają troche pecha, bo gdyby urodzily się trochę kiedy indziej i nie musiały odbijać się o ścianę sióstr Wiliams, to może byłoby łatwiej. Tak czy owak dzielne, więc po co odprawiać gusła i zaklinać rzeczywistość - na razie polski tenis jest gdzie jest. I tak ma się o niebo lepiej niż chłopaki Fornalika. 

4. Po jaką cholerę ubierać ich wszystkich w królewskie szaty. Co to my nie widzimy, że król jest nagi? 

*) wyjaśnienia potrzebne dla mniej lotnych czytelników, którzy łykając bzdety żurnalistów wysokich ocen sobie nie wystawiają

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz